– Nie w tym rzecz, by jeno siedzieć – zmarszczył czoło Czapek. – I jako psy na łańcuchu poszczekiwać. Nie tak nas brat Żiżka uczył. Najlepsza obrona to atak! Bić wroga, bić, bić, oddechu nie dawać! Nie czekać, aż nieprzyjaciel z chąsą nadciągnie, lecz do niego z wojną iść, w jego dzierżawę nieść miecz i pochodnię. Wystąpcie przeciwko nim, rzekł Pan Izraelitom. I czas, czas wystąpić! Czas zebrać się i uderzyć, na Frydsztejn, na Dievin, na Ralsko, na Roimund, na Tolsztejn… – I dalej jeszcze – wtrącił z wilczym uśmiechem Koluch. – Na Łużyce! Na Grafenstein, Frydland, Żytawę, Zgorzelec! Ale cóż, sami nie wydolim. Sił brak. A skąd wsparcia czekać? Z Pragi? Praga, jeśli zdrady nie knuje, to się w przewroty i ruchawki bawi. Od Taboru? Tabor oblega Kolin. Czeski gród. Jakby nie było madziarskich, rakuskich, niemieckich! – Mówią – odezwał się Szarlej – że Prokop już planuje coś w tym stylu. Że popatruje w stronę Węgier i Rakus. – Daj Bóg. Ale tymczasem sami widzicie, samiście doświadczyli, jakich my tu mamy sąsiadów.
– O jednym z sąsiadów – rzekł niby od niechcenia demeryt – nie było jeszcze w ogóle mowy. Czyżby się nie naprzykrzał? Myślę o panu Ottonie de Bergow na zamku Troski. Odległym od Michalovic o jakieś cztery mile. Jak, ciekawość, znajdujecie to sąsiedztwo? – Jak cierń w dupie – odpowiedziała za husytów babka, majstrując przy wrzecionie. – Właśnie tak pana de Bergowa znajdujecie, prawda, panowie zbóje? Jak cierń w dupie! Długi czas panowała cisza, świadcząca, że starucha trafiła całkiem blisko środka tarczy. Ciszę przerwał Jan Koluch z Vesce. – Myśmy Boży bojownicy – powiedział, bawiąc się nożem. – Myśmy pomni słów Pana, gdy rzecze ustami Jeremiasza proroka: Potknie się zuchwalec i upadnie, nie będzie miał go kto podnieść. Podłożę ogień pod jego miasta, tak że pochłonie całą jego okolicę. – Odpłaćcie mu – dodał równie biegły w biblijnych cytatach Czapek – stosownie do jego postępków. Wszystko, co on czynił, uczyńcie i jemu. – Amen.
– Ma Bergow w herbie rybę skrzydlatą – dorzucił Szczepan Tlach, złowrogo i konkretnie. – Ni to rybę, ni to ptaka. Przyjdzie dzień, gdy się tę rybkę oskrobie. A ptaszka oskubie. – I na to amen – Vojta Jelinek wstał. – Sen mnie, bracia, morzy. – I mnie – Jan Koluch wstał również, Brazda z Klinsztejna i Szczepan Tlach poszli w jego ślady. – Ano, ciężki był dzień… Idziesz, bracie Czapku?
– Posiedzę jeszcze. Z naszymi gośćmi.
Ogień trzaskał. Wokół wieży pohukiwały puszczyki. Cicho turkotał kołowrotek babki. – Jesteśmy sami – przerwał długie milczenie Jan Czapek z San. – Mówcie. Powiedzieli.
– Czarownika – powtórzył z niedowierzaniem hejtman Sierotek. – Szukacie jakiegoś czarownika? Wy? Poważni ludzie?
– O żadnym Rupiliusie Ślązaku nie słyszałem w życiu
– oświadczył, gdy poważni ludzie potwierdzili swe intencje. – Na każdym niemal zamku mają tu jednak jakiegoś wróża, alchemika lub maga. Całkiem więc prawdopodobne, że i pan de Bergow jakiegoś gości lub więzi na Troskach. Problem tkwi w czym innym… – Problem tkwi w was – przędąca babka miała, jak się okazywało, niezły jeszcze słuch. – Ach, żebyż to był pal, nie problem! – Nie zwracajcie na nią uwagi – skrzywił się Czapek.
– To rzecz, mebel. Pan Michalec, gdy stąd przed nami wiał, zostawił mnóstwo rzeczy. Meble, inwentarz, szynki w wędzarni, wina w piwnicy. Herb na ścianie. I tę babinę. W tym właśnie kącie. Chciałem ją razem z tym jej kręciołkiem wypierdolić do czeladnej, nie dała się, narobiła rabanu. A przecie z zamku nie wypędzę, bo z głodu zdechnie. Niech siedzi, kądziel przędzie… – Posiedzę, posiedzę – prychnęła babka. – Dosiedzę czasu, gdy pan Michalec wróci. I was, hołyszy, na cztery wiatry stąd przepędzi. – Na czym to ja skończyłem?
– Na tym – podpowiedział Szarlej – że problem tkwi.
– Tak, prawda. Tkwi zaś w tym, że zamek Troski, możliwe miejsce pobytu waszego Rupiliusa, jest nie do zdobycia. I nie do spenetrowania. Na zamek Troski dostać się nie można. – Mamy w kompanii – zniżył głos Szarlej – kogoś, kto wie, jak tego dokonać. – Aha – odgadł Czapek. – Ci dwaj, kopnięty Tauler i ten drugi. Otóż, radzę, nie przesadzajcie z zaufaniem do nich. Miejcie się na baczności zwłaszcza wtedy, gdy zacznie być mowa o podziemnym przejściu. Wiedzcie otóż, że wszystkie tajemne przejścia i podziemne korytarze, łączące jakoby zamek Troski z różnymi miejscami okolicy, miejscami odległymi nawet o ćwierć mili, to legendy i wymysły. Bujdy. Jeśli ów Tauler obiecuje, że wprowadzi was do twierdzy sekretnym podziemnym przejściem, to albo sam jest oszustem i łgarzem, albo czyimś łgarstwom bezkrytycznie dał wiarę. Każda ewentualność jest dla was groźna. Plącząc się po okolicy w poszukiwaniu "sekretnego przejścia" wpadniecie w końcu w łapy Niemców lub papieżników. – My, Sierotki – podjął – siedzimy tu, na Podjesztedziu, od wiosny roku 1426. Gdyby były jakieś tajne przejścia, to byśmy je odszukali. Gdyby można było dostać się na Troski, to byśmy się dostali. Bo prawdę babina powiedziała: Troski i przeklęty Niemiec de Bergow są dla nas jak cierń w zadku. Dniami i nocami kombinujemy, jakby się tego ciernia pozbyć. – Przejście – zauważył Reynevan – może być magiczne. Nie wierzycie w magię? – Wierzę, nie wierzę – wydął wargi Jan Czapek. – Magia nie istnieje. A gdyby przez przypadek istniała, to byłaby dla zwykłych śmiertelników całkiem niepojęta i niedostępna. Zwykły człek, jak ja, z magii nie miałby żadnego pożytku. Znaczy, jeśli coś jest magiczne, to jakby tego nie było. Logiczny wywód? – Aż dech zapiera – uśmiechnął się Szarlej. – Z taką logiką trudno wieść spór. Radzilibyście więc, hejtmanie, porzucić zamysły? Zawrócić do domu? – To właśnie bym radził. Do domu. I cierpliwie czekać. De Bergow, wieść niesie, w spisku był, szóstego września w Pradze wsparł Hynka z Kolsztejna. Tym, co wspierali spisek, Prokop Goły nie daruje. Już oblega Borzka z Miletinka, wnet przyjdzie kolej na pozostałych. Tylko patrzeć, jak na de Bergowa przyjdzie kryska, a Troski będą nasze. Z wszystkim, co na Troskach jest. Waszego czarownika wliczając. – Mądra rada – ocenił demeryt, nie spuszczając z Reynevana wzroku. – Nieprawdaż, Reinmarze? – Nazwaliście – rzekł niespodzianie Reynevan – pana de Bergow "przeklętym Niemcem". Innych rdzennie niemieckich rodów w okolicy nie ma, prawda? Poza panami von Dohna na Falkenbergu i Grafensteinie? – Ano, są tylko te dwa rody. I cóż z tego?
– Nic. Na razie.
– Na razie – Czapek wstał – to ja idę spać. Dobrej nocy, bracia. – I tobie, bracie.
Ogień w kominie nie potrzaskiwał już, migotał tylko, już to rozbłyskując, już to przygasając. Kołowrotek też już nie stukał. Babka nie przędła. Siedziała nieruchomo. – Na cóż to temu zamkowi przyszło – odezwała się nagle. – Michałowi archaniołowi poświęcony, roków sto i pięćdziesiąt stoi, roków sto i pięćdziesiąt piszą się zdzieśni Markvartice panami z Michalovic. A ninie… Żeby taka hołota… Boże, Boże… Tu za mej pamięci królowie gościli… A dziś? Hańba! – Nie kłam, babciu – zareagował ku zaskoczeniu sennego już nieco Reynevana Szarlej. – Nie przystoi, nad grobem stojąc. Nie widziałaś ty, starko, króla w życiu. Chyba że Heroda na jasełkach. – Sameś stary i oby ci jęzor opypciał. A jam więcej królów widziała niźli ty dukatów. – Gdzie, ciekawość?
– We Widniu.
– We czym?
– We Widniu, głupolu! – babka wyprostowała się na zydlu. – Na Wielkanoc Roku Pańskiego 1353 zjechali się monarchowie tego świata do Widnia, tamój cesarz Karol, co go ledwo odumarła żona, Anna Falcka, umawiał się o małą Anusię, bratanicę księcia świdnickiego Bolka. Oj, zjechało wonczas do Widnia królów i panów… – I ty tam byłaś, babo, co? Miód i wino piłaś?
– Co ty wiesz, prostaku? Głupku! A ja… Hej, ładnam była… Młoda… Pierwszy mię sam cesarz Karol dopadł na krużganku wieczorową porą, przez poręcz przegiął, giezełko zadarł… Brodą mię po karku łechtał, tom się tak śmiała, że aż ze mnie był wyskoczył… Zezłościł się, tom go zaraz w rękę wzięła i z powrotem gdzie należy pokładła. Oj, on do mnie wtedy, udałaś mi się, mała Morawianeczko, chcesz, wydam cię za rycerza… Ale gdzie mi tam było tegdy do zamęścia, kiej tylu wokół chłopców malowanych…
– Wtóry – rozmarzyła się babuleńka – był Ludwik, król węgierski. Ochoczy, oj, ochoczy był młodzieniaszek… Potem oko ku mnie zwrócił król polski, Kazimir Wielki… Trafnie go, hi, hi, nazwali, trafnie… – Łżesz, babo.
– Ruprecht, palatyn reński.,. Starszawy, i do tego Niemiec, od niego miłosnego gadania ni komplementów nie uświadczyć, ino od razu: Mach die Beine breit! Za to Arnoszt z Pardubic, arcybiskup praski, hej, ten i pogadać umiał, i w rzeczy był biegły… Oj, znał ci on sztuczki a figle przemyślne… Dobry był i Przecław z Pogorzeli, biskup wrocławski, w łożnicy chwacki, nie powiem, Polak przecie, ale onuce mu śmierdziały tak, że diabeł by uciekł… Albrecht, książę Rakus… Babka zachłysnęła się i rozkaszlała. Trochę potrwało, nim podjęła wątek. – Ale najlepiej – obśliniła się nieco – to mi wygodził wonczas nie żaden król i nie biskup, ale jeden poeta, Toskańczyk. Marzenie, nie chłop. Nie dość, że jurny, to w dodatku gadał z nich wszystkich najpiękniej. Ha, kot ma być łowny, a chłop mowny. Och, jak on mołwić potrafił… Wierszem nawet. Zwali go… Hmm… Z imienia był jako ten święty z Asyżu… A nazwisko… Niech no wspomnę… Licho by to… Rurka? Petrurka? – Może… – zająknął się Reynevan – Może Petrarca? Francesco Petrarca? – Może – zgodziła się babka. – Może, synku. Kto by po tylu latach spamiętał.