Литмир - Электронная Библиотека

Plotki krążą, opowiedział goliard, nie jest wykluczone, że ktoś celowo je rozpuszcza. W Ziębicach książę Jan podwoił straże, podobno nadworny astrolog ostrzegł go przed możliwym zamachem. Na mieście mówi się bez ogródek o jakimś mścicielu, o odwecie za Adelę. Szeroko komentowane są skrytobójstwa dokonane w Ciepłowodach. Echem powraca sprawa napadu na poborcę podatków. Różni dziwni ludzie pojawiają się i zadają różne dziwne pytania. Słowem, podsumował Tybald Raabe, eskapad po Śląsku rozumniej zaniechać. A już szczególnie w stronę Schónau. – Vogelsangu nie ma, ale ty, Reinmarze, wciąż masz na Śląsku misję do spełnienia. Przed Wynachten możesz się spodziewać Flutkowego posłańca. Będą sprawy do załatwienia, ważne sprawy, lepiej, byś ich nie zawalił. A jeśli zawalisz i wyda się, że to przez zaloty i umizgi, odpowiesz głową. A szkoda głowy. Tybald wyjechał. A Reynevan, do tej pory nie do końca zdecydowany, teraz zaczął o Nikoletcie myśleć bez przerwy.

Dwudziestego ósmego listopada zjawił się w Gdziemierzu Jon Malevolt, mamun anarchista. Z dość zaskakującą propozycją. W okolicznych borach, oznajmił, znacząco mrugając i oblizując się, bytują dwie leśne wiedźmy, młode, krągłe i sympatyczne, mające duże potrzeby, a gardzące monogamią. A do tego gotujące wyśmienity bigos. On, Malevolt, właśnie wybiera się do wiedźm z wizytą towarzyską, a we dwu, jak to mówią, zawsze raźniej. Widząc, że Reynevan wzdycha, waha się i ogólnie kręci, mamun zamówił gąsiorek trójniaka i wziął go na spytki. – Kochasz więc – podsumował to, czego się dowiedział, dłubiąc paznokciem w zębach. – Wielbisz, tęsknie jęczysz i usychasz, na domiar złego całkiem bezproduktywnie. Rzecz niby nienowa, zwłaszcza u was, ludzi, wy chyba nawet to lubicie, a wasi poeci, wygląda, dwóch rymów bez czegoś takiego nie są zdolni sklecić. Ale ty wszak jesteś Toledo, bracie. Od czego, pytam ja się ciebie, jest magia miłosna? Od czego jest philia? – Uwłaczałoby i mnie, i jej, gdybym próbował skłonić ją ku sobie philią. – Ważny jest efekt, młodzieńcze, efekt! To jest w końcu kwestia pociągu płciowego, który zaspokaja się zwykle poprzez, wybacz proste słowa, wsadzenie czego trzeba w to, co trzeba. Nie rób min! Innego sposobu nie ma, Natura nie przewidziała. No, ale jeśliś taki prawy, taki preux cheualier, nie nalegam. Skłoń ją więc ku sobie klasycznie. Wyczaruj w zimie kwiaty, tuzin róż, nabądź w miasteczku dwadzieścia ciasteczek z lukrem i hajda w konkury. – Sęk w tym, że… Że na dobry porządek nie wiem, gdzie jej szukać – Ha! – mamun palnął się w kolano. – Ten problem rozwiążemy w try miga! Znaleźć kochaną osobę? Fraszka. Potrzeba tylko troszkę magii. Wstawaj, jedziemy. – Ja do wiedźm nie jadę.

– Twoja strata, szlag cię trafił. Ja natomiast pojadę, pojem bigosu… Hmm… A najważniejsze, przywiozę komponenty do zaklęcia… Wrócę wnet, weźmiemy się za dzieło. By nie tracić czasu, wykreśl tu na podłodze Schevę. – Czyli Czwarty Pentagram Wenus?

– Widzę, że znasz się na rzeczy. Inskrypcje też znasz?

– Elohim i El Gebil pismem hebrajskim, Schii, Eli, Ayib alfabetem Malachimów. – Brawo. Dobra, jadę. Spodziewaj się mnie… Co za dzień dziś mamy? – Dwudziesty ósmy listopada. Piątek przed pierwszą niedzielą w adwencie. – Spodziewaj się mnie w niedzielę właśnie.

Mamun dotrzymał słowa i terminu. Trzydziestego listopada, w pierwszą niedzielę adwentu, zjawił się, i to z samego rana. Od razu zabrał się do dzieła. Krytycznym okiem obejrzał wykreślony przez Reynevana pentagram, sprawdził inskrypcje, kiwnięciem głowy dał znać, że wszystko znalazł prawidłowym. Ustawił i zapalił w rogach świece z czerwonego wosku, wytrząsnął z torby komponenty, w większości pęki ziół. Umocował na trójnogu malutką żelazną miseczkę. – Myślałem – nie wytrzymał Reynevan – że użyjesz magii Starszego Ludu. Waszej własnej. – Użyję jej.

– Czwarty Pentagram Wenus to wszak kanon magii ludzi.

– A skąd, myślisz – wyprostował się Malevolt – ludzie wzięli swoje magiczne kanony? Wynaleźli je? – A jednak…

– A jednak – przerwał mamun, sypiąc do miseczki sól, zioła i proszki – połączymy to, co trzeba, z tym, co trzeba. Ludzkie Arkana znam również. Studiowałem. – Gdzie? Jak?

– W Bolonii i w Pawii. A jak? Normalnie. A ty co myślałeś? Aha, rozumiem. Mój wygląd. Dziwi cię to, co? No to ci powiem: dla chcącego nie ma nic trudnego. Grunt, to myśleć pozytywnie. – Doczekamy się i tego – westchnął Reynevan – że zaczną na uczelnie przyjmować dziewczyny… – Tutaj ździebko przesadziłeś – ocenił kwaśno mamun. – Dziewczyn na uniwerkach nie doczekamy się, choćbyśmy wiek czekali. A szkoda, szczerze powiedziawszy. Ale basta, dość będzie fantazyjować, bierzmy się do rzeczy konkretnych… Do diabła… Gdzieś mi się zapodział flakonik z krwią… O, jest. – Krew? Malevolt? Czarna magia? Po co?

– Dla ochrony. Zanim zaczniemy Schevę, trzeba się ochronić. – Przed czym?

– A jak ci się zdaje? Przed zagrożeniem!

– Jakim?

– Wchodząc w astral i dotykając eteru – cierpliwie, jak dziecku, wyjaśnił mamun – narażamy się. Odsłaniamy. Stajemy łatwym celem dla malocchio, złego oka. Nie wolno wchodzić w astral bez zabezpieczenia. Nauczyłem się tego w Lombardii, od dziewcząt ze Stregherii. Zaczynamy, szkoda czasu. Powtarzaj za mną. Na wschodzie Samael, Gabriel, Vionarai, Na zachodzie Anael, Burchat, Suceratos. Z północy Aiel, Aquiel, Masagariel, Z południa Charsiel, Uriel, Naromiel… Płomienie świec tętniły. Czerwony wosk pryskał.

O tym, co kryją katakumby pod kościołem Świętego Macieja, nie wiedział nikt, nawet najstarsi i najbardziej bywali mieszkańcy Wrocławia. O tym, co znajduje się zaledwie parę sążni pod posadzką nawy, nie wiedzieli nawet codziennie stąpający po tej posadzce Krzyżowcy z Czerwoną Gwiazdą, do których kościół należał. By być dokładnym: spośród Krzyżowców znało sekret tylko dwóch. Dwóch z grupy siedmiu szpitalników służących Pomurnikowi i będących jego informatorami. Owi dwaj wtajemniczeni znali ukryte wejście, znali otwierające je magiczne hasło. Obaj, będąc adeptami nauk tajemnych, znali też Arkana. Ich zadaniem było utrzymywać occultum w porządku i w charakterze akolitów asystować Pomurnikowi podczas wiwisekcji, nekromantycznych doświadczeń i demonicznych konjuracji.

Dziś asystował Pomurnikowi tylko jeden. Drugi chorował. Lub symulował, by nie musieć asystować. Kryptę zalewało trupie światło kilkunastu świec i migotliwy infernalny poblask płonących na wielkim trójnogu węgli. Pomurnik, w czarnej szacie z kapturem, stał przed obłożonym księgami pulpitem, przerzucając stronice Necronomiconu Abdula Alhazreda. Obok leżały inne, nie mniej znane i potężne magiczne grymuary: Ars Notoria, Lemegeton, Arbatel, Picatrix, jak również Liber Juratus autorstwa Honoriusza Tebańczyka, księga osławiona i tak niebezpieczna, że mało kto odważał się używać zawartych w niej zaklęć i formuł. Na zajmującym środek pomieszczenia bloku granitu, wielkim i płaskim jak katafalk, spoczywał kościotrup. Właściwie nie był to kościotrup, lecz ułożone we właściwy kształt luźne kości ludzkiego szkieletu: czaszka, łopatki, żebra, miednica, kości ramienne, promieniowe, udowe, piszczelowe i strzałkowe. Szkielet nie był kompletny, brakowało wielu drobnych kostek stóp, śródręcza i palców, kilku kręgów szyjnych i lędźwiowych, gdzieś zatracił się prawy obojczyk. Wszystkie kości były czarne, niektóre mocno zwęglone. Asystujący jako akolita szpitalnik wiedział, że szczątki należały do pewnego franciszkanina, przed pięcioma laty spalonego żywcem za herezję i czary. Szpitalnik osobiście wygrzebywał z popiołu, zbierał, segregował i układał kości, własnoręcznie, by odnaleźć te najmniejsze, przesiewał zimne węgle stosu przez sito. Pomurnik odstąpił od pulpitu, stanął nad marmurowym stołem, nad rozwiniętym zwojem czystego pergaminu. Podciągnąwszy rękawy czarnej szaty, uniósł ręce. W prawej trzymał różdżkę wykonaną z gałęzi cisu. – Yeritas lux via – zaczął spokojnie, kornie wręcz schylony nad pergaminem – et vita omnium creaturarum, vivifica me. Yecologos, Matharihon, Secromagnol, Secromehal. Yeritas lux via, vivifica me. Przez kryptę, przysiągłbyś, przeleciał wicher. Płomienie świec zamigotały, ogień na trójnogu wybuchnął gwałtownie. Cienie na ścianach i sklepieniu przybrały fantastyczne formy. Pomurnik wyprostował się, gwałtownym ruchem rozpostarł ręce.

– Conjuro et confirmo super vos, Belethol et Corphandonos, et vos Heortahonos et Hacaphagon, in nomine Adonay, Adonay, Adonay, Eie, Eie, Eie, Ya, Ya, qui apparuis monte Sinai, cum glorificatione regis Adonay, Saday, Zebaoth, Anathay, Ya, Ya, Ya, Marinata, Abim, Jeia, per nomen stellae, quae est Mars, e per quae est Saturnus, et per quae est Luciferus, et per nomina omnia praedicta, super vos conjuro, Rubiphaton, Simulaton, Usor, Dilapidator, Dentor, Divorator, Seductor, Seminator, ut pro me labores! Ogień strzelał wybuchami, cienie tańczyły. Na czystym do tej chwili i dziewiczym pergaminie zaczęły nagle pojawiać się hieroglify, symbole, sigle i znaki, początkowo blade, ale szybko nabierające czerni. – Helos, Resiphaga, lozihon – recytował Pomurnik, śledząc ruchami różdżki pojawiające się figury. – Ythetendyn, Thahonos, Micemya. Nelos, Behebos, Belhores. Et diabulus stet a deoctris. Szpitalnik zadrżał. Rozpoznawał gesty i formuły. Na tyle, by móc odgadnąć, że mistrz Grellenort rzuca na kogoś straszliwe zaklęcie, czar, zdolny na odległość porazić upatrzoną osobę słabością, chorobą, paraliżem, śmiercią nawet. Nie było jednak czasu ni na zgrozę, ni na analizowanie, kogóż to mistrz upatrzył sobie na ofiarę. Pomurnik niecierpliwym gestem wyciągnął rękę. Akolita szybko wyjął z drewnianego kojca i podał mu białą gołębicę. Pomurnik łagodnym dotknięciem uspokoił trzepoczącego się ptaka. I gwałtownym ruchem oderwał mu głowę. Ściskając w pięści wyciskał, jak cytrynę, wprost na occultum, sikająca krew wypisywała na pergaminie zawikłane wzory. – Alon, Pion, Dhon, Mibizimi! Et diabulus stet a dextris! Następną gołębicę Pomurnik rozszarpał, trzymając za skrzydło i nóżkę. Kolejnym trzem urwał głowy zębami. – Shaddai El Chai! Et diabulus stet a dextris! Trzeba czasu, myślał akolita, by ten czar dotarł tam, dokąd jest posyłany. Ale gdy już dotrze, człowiek będący celem będzie zgubiony.

67
{"b":"89107","o":1}