Литмир - Электронная Библиотека

Trochę się spóźnię

Adam przyjedzie na ognisko do Uli i Krzysia. Że też Ula tak się musi z każdym od razu zaprzyjaźniać. Przecież w ogóle go nie zna! I na dodatek to jest mój znajomy! Tydzień temu zapytała, czy przyjdę z Adamem. A co to, mój brat czy swat? Będę chodziła sama, tam gdzie chcę! To nie jest mężczyzna mojego życia. Nie mogę sprawiać takiego wrażenia, jakby mi na nim zależało. Nie będę się już nigdy zadawać z żadnym facetem.

No to Ula go osobno zaprosiła. Przyjechał.

Zaparkował starego opla przed ich domem. Jest już z godzinę chyba, ale ja przecież nie będę lecieć, jakbym tylko czekała, kiedy przyjedzie. Trochę się spóźnię. Jeszcze muszę coś zrobić. To i owo. Nie wiem, iść już czy jeszcze nie. Bo jeśli od razu teraz pójdę, to będzie jednak wyglądało, jakbym czekała na niego. A ja w ogóle nie czekam, tylko sobie spokojnie… sama nie wiem co. O! Pozmywam trochę. Albo nie. Nie warto zaczynać. Robota na pół godziny.

Swoją drogą to ciekawe, dlaczego Ula w ogóle nie jest zaniepokojona. Nie zainteresuje się nawet, co się ze mną dzieje. Może umarłam? Może zachorowałam? Może zemdlałam? Albo złamałam nogę i nie mogę się ruszyć? Pewno jest zadowolona, że ma swoich gości, i nawet o mnie nie pamięta. Że ja miałam przyjść. To może pójdę. Ale za chwilę. Niech nie myślą, że nie mam nic lepszego do roboty, tylko od razu biec. Na gwizdek. Muszę podlać ogród. Już ze dwa dni nie było deszczu. Trochę popodlewam, obowiązki na pierwszym miejscu.

Siedzą pod dębem i aż tutaj słychać, jak się śmieją. Idioci. Oni sobie siedzą, a ja muszę być odpowiedzialna za te roślinki. Które by się zmarnowały. Gdyby nie ja. O, bardzo proszę, jak im wesoło.

Jeszcze wierzbka, jeszcze taki krzaczek, co ma nazwę podobną do kerguleny. Adam siedzi obok Krzysia. Uli nie ma. I jeszcze jacyś ludzie, których nie znam.

– Co ty tak lejesz i lejesz pod tę wajgelę? Chcesz ją utopić?

Ale się przestraszyłam! Właśnie moja kergulena naprawdę nazywa się wajgela. Ale i tak nie jestem w stanie zapamiętać. Ula stoi przy płocie.

– Nie pamiętasz, na którą byłyśmy umówione?

Pamiętam, ale musiałam podlać. No i jeszcze muszę wyłączyć komputer, bo pracowałam itd. Więc będę nie wcześniej niż za dziesięć minut. Wracam do domu, komputer już dawno wyłączony, ale niech sobie nie myślą.

I kiedy wychodziłam, przed moją furtką stanęło cinquecento. Moja stara znajoma, co to chciała przyjechać, jak ją mąż rzucił, i co ją pocieszałam kiedyś w nocy, że wszyscy oni są tacy sami! Jak wygląda! Znakomicie! Jaka szkoda, że teraz przyjechała! Witamy się serdecznie, mówię, że strasznie mi przykro, ale właśnie wychodzę. A ona, że tylko na chwileczkę, bo właśnie przejeżdżała.

Już za sam jej wygląd powinnam była się na nią obrazić. Zarzuciła farbowanie się na platynkę (co bardzo lubił jej były mąż) – i to jej niestety posłużyło. Wróciła właśnie z sześciotygodniowego kursu językowego w Londynie. Zmieniła pracę – na lepiej płatną i zdecydowanie ciekawszą. Doprawdy – nie wyglądała na porzuconą żonę. Chętnie bym tego wszystkiego wysłuchała, ale już byłam spóźniona do Uli. A poza tym: tak szybko zapomniała o swojej wielkiej miłości? Oburzenie prawie ścięło mnie z nóg. A ona rzuca mi się na szyję i się cieszy, że mnie widzi, i może byśmy się spotkały, tak się stęskniła, ale teraz ma dosłownie minutę.

Szybko zrobiłam herbatę. Patrzę i patrzę, i nadziwić się nie mogę. Uśmiechnięta. Łagodna. Ani śladu rozpaczy. Rozkwitła w czasie tych paru miesięcy jako żona porzucona. Nic nie rozumiem. Najlepsza rzecz, jaka ją w życiu spotkała, to to, że on odszedł. Nie wiedziała, na jakim świecie żyje. Nie wiedziała, co lubi, czego chce i czego jej brakuje. Była skierowana tylko na niego.

– Jak on mógł sobie z tym poradzić? – mówi do mnie stara znajoma.

Chwileczkę, czyżby zapomniała, co on jej zrobił? Nie zapomniała. On nie dał sobie rady. Jak mógł żyć z kobietą, która przestaje być sobą? Która nie wie, co lubi, bo zaczyna lubić to, co on, żeby on ją lubił bardziej?

– Ja go rozumiem – mówi stara znajoma – teraz ja go rozumiem. Ożenił się z towarzyską szatynką, uśmiechniętą i dowcipną, z mnóstwem znajomych i jakimiś zainteresowaniami. A rozwodził się z platynową blondynką, smutną, bez przyjaciół, uczepioną jego pracy, jego zainteresowań, jego życia. Co ja z siebie zrobiłam? Gdyby nie on, gdyby nie jego decyzja, chybabym już nigdy nie wiedziała, co znaczy żyć!

No, a potem strzeliła z najgrubszego kalibru.

– Wiesz – zacytowała z Tańczącego z Wilkami – coś mija, żeby zrobić miejsce nowemu. Jakie to szczęście, że on odszedł, bo nigdy bym nie spotkała Bartka. A Bartek… nie jest dla mnie całym światem. I nareszcie mogę być sobą. Czy to nie wspaniałe? A co u ciebie? Ślicznie wyglądasz – powiedziała ze zdziwieniem.

Ja. Z tymi kłakami, co się nie dają ułożyć. W grubym swetrze. W dżinsach. Bez makijażu. I w dodatku muszę już koniecznie iść do Uli, bo nie wypada się tak bardzo spóźniać.

– Wiesz, o czym mówię, prawda?

Ja tam żadnego Bartka nie spotkałam, to skąd mam wiedzieć.

Stara znajoma uśmiechnęła się do mnie promiennie.

– Tak się cieszę, że tobie też się powiodło. Kiedy on odchodzi… nie znaczy, że świat się kończy. Świat się dopiero zaczyna. Teraz wyjeżdżamy na urlop, ale będę z powrotem pod koniec miesiąca. Przyjedź do mnie koniecznie! – Wskoczyła do cinquecento, i już jej nie było.

Podejrzewałam, że czasem lepsze jest oświadczenie o rozwodzie niż rozwodzenie się nad oświadczynami. Ba, wiem to z własnego doświadczenia. W dodatku w ogóle nie wyjadę na urlop. Wszyscy gdzieś wyjeżdżają. Zaliczają góry albo morze. W gorszych wypadkach mkną do ciepłych krajów. Ciepłe kraje są bardzo pożyteczne, ale przecież nie wtedy, kiedy nad Polską rozlewa się trzydzieści stopni Celsjusza. Niektórzy są nieszczęśliwi, bo nigdzie nie wyjeżdżają. Jak ja. Mogę tylko siedzieć w ogrodzie albo iść do Uli.

Nasypałam kotom żarcia. Potem zauważyłam, że ich nie ma. Wobec tego znowu wyszłam do ogrodu. I wtedy usłyszałam cichutkie wołanie:

– Ojej! Ratunku!

Bo Ula nie może głośno – ze zrozumiałych względów wołać swoich kotów. Wobec tego ja też krzyknęłam na swoje:

– Zaraz! Potem!

Siedziały przy piwoniach i nie zamierzały mnie słuchać. Zaraz wdrapał się na furtkę między mną a Ulą, a Ula krzyknęła do mnie:

– Natychmiast przychodź!

Wieczór był ciepły. Pachniało maciejką. Kruszyny cicho szeleściły. Spóźniony bażant zaskrzeczał i z łopotem gdzieś się przeniósł. Ula zapaliła naftową lampkę i postawiła na stole pod dębem czajniczek z herbatą. Z ciemności za chwilę wynurzył się Krzyś. Nie było nikogo prócz nas. Te dwie osoby, zanoszące się śmiechem, które wzięłam za jakichś obcych, to były córki Uli, które na chwilkę przysiadły się do ojca.

Adam rozpalał ogień koło starej śliwy, nawet nie wiem, czy zauważył, że już jestem. Ja też w ogóle nie zwracałam na niego uwagi. Dopóki mi nie położył ręki na ramieniu. A ciepłą miał tę łapę, aż podskoczyłam.

– To tylko ja – powiedział. – Cieszę się, że już jesteś.

I poszliśmy wszyscy do ognia.

Krzyś przyniósł gitarę. Brzdąkał cichusieńko, nie zagłuszając tego, co się działo we wszechświecie. Gra tak, że Clapton mógłby mu pozazdrościć, gdyby kiedyś wpadł do nas na wieś. W stawie pod dębem plusnęła ryba. Ojej wyszedł zza juki i usiadł koło nas. Zaraz wskoczył mi na kolana.

Wtedy przyszedł ten urlop, którego już nie miałam. Poczułam woń gwiazd. Ula nalewała herbatę, nad nami wisiał Wielki Wóz. Zasadniczo wisi nad moim domkiem, ale kiedy jestem u Uli, Ula mówi, że wisi nad ich domem. Niech jej będzie. W kruszynach szeleściło, pies ułożony w nogach męża Uli spał. Ojej przekrzywiał zabawnie głowę. Ratunek nad brzegiem stawu uparcie moczył i otrzepywał łapę, chyba w nadziei, że mu się jakaś ryba przez pomyłkę przyklei do włoska. Przy ogniu zbierały się latające zwierzątka nocne. Mąż Uli się podniósł:

– Trzeba to uczcić.

– Co? – zdziwiłam się.

– Jak to co? To! – gestem objął drzewa i gwiazdy, i trawę, i nas, i zwierzęta, i noc. I otworzył wino. Zrobiło się święto. Nie mówiliśmy wiele – patrzyliśmy, słuchaliśmy, oddychaliśmy.

– Wypijmy za ten cudowny wieczór i za to, że możemy być tutaj – powiedział mąż Uli cicho i wziął znowu gitarę do ręki.

I tak siedzieliśmy przy tym ogniu, w ciszy i spokoju. Adam siedział przede mną i opierał się o moje kolana. I patrzyliśmy w ogień. Noc kwitła. Pachniała. Cichła.

Kiedy Adam odprowadzał mnie do drzwi, zając przekicał przed domem, jak gdyby nigdy nic. Może lekko przyspieszył na dźwięk klucza. Adam zapytał, czy poszłabym z nim jutro do jego przyjaciół, bo nie chciałby iść sam, a skoro się przyjaźnimy… Oczywiście, skoro się przyjaźnimy, to czemu nie? Pocałował mnie w policzek na pożegnanie i poszedł sobie.

Pomyślałam z żalem o tych wszystkich, którzy gdzieś teraz wyjeżdżają. Nie widzą, jak Ratunek siedzi nad stawem i z obrzydzeniem wkłada łapę do wody. Wkłada i otrzepuje. Nie widzą gwiazd. Które są znacznie bliżej u nas niż gdziekolwiek. Wyjeżdżają sobie i wyjeżdżają i nie umawiają się na jutro z nikim.

***

Byłam z Adamem u jego przyjaciół. Kapitalni! To jednak jest prawidłowość – za każdym fantastycznym facetem stoi jakaś fantastyczna kobieta. A za jakąś fantastyczną kobietą stoi inna fantastyczna kobieta. Adam zachowywał się tak, jakby mnie odrobinkę uwodził. Niestety, to było bardzo miłe. Ale byłam dzielna. Nie dałam się. Nie nabiorę się na żadne sztuczki. Przyjaźń! Wyłącznie przyjaźń.

Wyszliśmy od nich o dziesiątej. I wtedy Adam zaprosił mnie do knajpy z prawdziwymi cegłami i klepiskiem zamiast podłogi i olbrzymim kominkiem w środku. Siedliśmy sobie w kącie, a on patrzy na mnie uważnie i mówi:

– Jeśli mamy się przyjaźnić – muszę ci coś powiedzieć.

O, nie! Po moim trupie! Zaraz mnie zapyta, co zrobić, żeby żona do niego wróciła, czy coś w tym guście! Znam te numery na pamięć. Szlag mnie trafi. Zawsze to samo!

– Chcę, żebyś wiedziała, że ja… parę miesięcy temu…

41
{"b":"88042","o":1}