Литмир - Электронная Библиотека

Ostatnia szansa

Lotnisko pachnie Givenchy. Justyna nie wie, czy lubi latać, bo nie latała. Ja wiem, że nie lubię latać, bo latałam. Biorę trzy tabletki uspokajające. Samolot wzlatuje. Justyna popiskuje z radości przy oknie. Zachwycona. Ja umieram. Za chwilę tabletki zaczynają działać. Już mnie nie obchodzi, czy spadnę. Lądujemy, trzymając się za rączki. Popatrują na nas trochę, w tym samolocie.

Jakie światło! Jakie niebo! Jakie kolory! Kapryfolium kwitnie! Flamingi jak z obrazka stoją przy słonym jeziorze! Ciepło, jak w lecie! Jakie słońce! Ale smrodkiem rodzimym zalatuje. Bo gdzie rezydent? O, jest rezydentka. Bo, proszę pani, nie w tym hotelu. Bo, proszę pani, tu jest gorąco. Bo ja zapłaciłem z widokiem na basen. Pamięta? No, to niech to bierze pod uwagę.

Nas nie musi brać pod uwagę, bo w ogóle nie wiemy, gdzie będziemy. Autobus nas dowozi na miejsce. Wśród kaktusów, opuncji gotowych do kwitnięcia, palm, obok basenu jednego i drugiego, a w jednym woda gotowana, dwadzieścia siedem stopni, idziemy do naszego apartamentu. Kuchnia, łazienka, salon, sypialnia (łóżko podwójne), taras, widok, że zapiera nam dech – normalna moja doniczkowa juka sobie rośnie w glebie czerwonej i ma trzy metry, a moje maleńkie beniaminki fikuski mają po cztery metry, i jeszcze agawy, eukaliptus, i pohukiwania gardłowe lwów morskich z delfinarium – ale szczęśliwie zima na Cyprze, sezon się nie zaczął, delfinarium zamknięte, więc żadnych ludzi, żadnych oklasków. Wyjemy ze szczęścia.

Ci państwo z naszego samolotu idą obok. Są bardzo niezadowoleni, że delfinarium nieczynne.

***

Pukanie do drzwi. Trącam Justynkę. Ona krzyczy:

– Come in!

– Dlaczego tak krzyczy? – pyta mężczyzna, który staje w drzwiach. Oraz pyta, czy nam przyjemnie. Ożenił się z Cypryjką i tu pracuje. W tenisa może ze mną zagrać po pracy. Jakbyśmy czegoś potrzebowały, mówić.

Bierzemy się do rozpakowywania. Wyjmujemy zupki. Weźcie dużo zupek – ktoś nam wczoraj poradził. Nie wychodźcie wieczorem. Cypr jest niebezpieczny. Dużo Ruskich. A przede wszystkim zupki. Będzie taniej. Justyna kupiła czterdzieści. Ja dwadzieścia osiem, dla nas obu, na te dwa tygodnie. Morze wpada nam przez otwarte drzwi. Mimo że się rozpadamy z powodu braku tlenoterapii, witaminy H, magnetoterapii i karczocha (nie wspominając o solarium), przez mimozowy gaj dobiegamy do morza. Jest nieprzytomnie przejrzyste, zielone, niebieskie, lazurowo-turkusowo-szafirowe z domieszką szmaragdu i obsydianu. Och, wiosna mimozami się zaczyna. Szalejemy ze szczęścia.

W hotelu jeść nam nie dadzą, bo nie wykupiłyśmy. To nasza szansa. Popołudnie spędzamy na piciu wina z Robertem, który ożeniony z Cypryjką (gdzie ty Kaja, tam ja Kajus) przeniósł się tu i teraz nam wyjaśnia.

Wyjaśnia:

Sklepy są otwarte, jak Bóg da, bo jest przed sezonem

banki są otwarte do południa, jeśli są otwarte, bo jest przed sezonem

klimatyzację możemy sobie włączyć, bo tu jest zima i wieczorem temperatura spada do siedemnastu stopni

knajpy są otwarte niektóre, musimy się rozejrzeć, bo jest przed sezonem

mafii rosyjskiej dużo nie ma, bo jest przed sezonem

morze zimne, koło dwudziestu stopni, bo jest przed sezonem.

Radziłby nam pojechać na Pafos i w góry.

Nigdy w życiu nie podejrzewałam, że będę tak szczęśliwa. Jakie to cudowne, że ten od Joli poszedł do Joli, bo ja bym siedziała teraz w tym bloku na czwartym piętrze, w mieszkanku spłaconym, i do głowy by mi nie przyszło, że można cokolwiek innego robić! I martwiłabym się, że zrobił debet. I nigdy nie miałabym swojego własnego debetu! Kocham Jolę! Niech nie ma ospy! Chyba mi się na mózg rzuciło, żeby tak źle życzyć innej wspaniałej kobiecie. Choć już jest ukarana, bo on z nią jest.

***

Idziemy na spotkanie uczestników turnusu. Jakoś niezadowoleni. A dlaczego ja nie mam pokoju z widokiem na basen? A dlaczego tu tak zimno? Co ty mówisz, gorąco? A wycieczki? Bo my na wycieczkę. Ale co tu można zobaczyć? Bo w Tunezji… Bo na Rodos… Bo na Teneryfie… Wszyscy tu są przez pomyłkę. My nie.

Chcemy do Pafos, bo tam się narodziła Afrodyta! Z piany. I tylko z piany. Co prawda męscy szowiniści twierdzą, jakoby resztki męskości po kastracji Uranosa, któremu Kronos oberżnął wyżej wzmiankowaną, wpadły do morza i strzyknęły pianą, przyczyniając się do narodzin piękna, zmysłowości i radości. Ale to nieprawda. Z piany i samej piany.

Uwielbiam Cypr. Zawsze będę robiła debet w lutym i zostawiała Tosię ze zwierzątkami w domu!

***

Z elementów erotycznych: boli mnie kark. Justyna robi mi masaż. Autokar szepcze: „Były takie dwie na Kos, wiesz, jak na Lesbos”. Wobec tego już zawsze trzymamy się za rączki.

Plaża Afrodyty. Na planie pierwszym drzewo bez liści. Zima. Za to wiszą chusteczki, wstążki, papierki, prezerwatywy, majtki, rajstopy, kartki, bluzki, zdjęcia, szmatki, włosy. Jednym słowem, wota. Przewodniczka uprzejmie wyjaśnia, że tutejszym zwyczajem jest zostawianie przy świętym miejscu rzeczy osobistych. Wtedy masz pewność, że twoje życzenia zostaną spełnione. Zaskarbiasz sobie wdzięczność Siły Wyższej. Tutaj – Afrodyty.

Nie mamy podwiązek, rajstop, wstążeczek, prezerwatyw, zdjęć, szmatek. Justyna przyczepia odcinek biletu lotniczego, z imieniem, nazwiskiem i adresem, żeby się Afrodycie nie pomyliło. Ja bazgrzę na kartce swoje życzenie. Nie powiem, jakie.

Teraz trzeba się rzucić na plażę i znaleźć kamień w kształcie serca, obmywany pianą z Pafos. Przyniesie on miłość, powodzenie, szczęście itd. na cały rok. Justyna wybiera dla znajomych – malutkie zgrabniutkie kamyczki. Ja klęczę przy plecaku i pakuję, ile wlezie. Mam parę kilogramów plaży przy sobie. Błogosławieństwo Afrodyty jest mi bardzo potrzebne. Nie to, żebym znowu chciała się zakochać, Boże broń, ale tak na wszelki wypadek…

W Pafos port. Woda taka, że tylko się topić. Wszystko widać. Ludzie uśmiechnięci, nie wiedzieć czemu. No więc knajpa przy morzu. No więc krewetki. Pojawia się On. Wysoki. Ciemny. Koło trzydziestki. Oczy złociste, nos garbaty, okulary na nosie. Fiołkowe. Nie oczy, okulary. Zagania nas do swojego stolika. A czy nam się Cypr podoba? Podoba. A może byśmy poszły z nim na kolację, bo tu pięknie. Wyraźnie coś nam chce pokazać. Obu nam. Uśmiechamy się promiennie. Nie jest z nami tak źle!

To co? Zostaniemy? Nie, nie zostaniemy. A może jednak? – oczy mu błyszczą. No proszę, jest doprawdy młodszy od każdej z nas. Gdybyśmy tylko chciały… Jemy krewetki, skóra nam się wygładza od witaminy E. Erotyzmu. Wisi w powietrzu, a morze rytmicznie bije o brzeg. Smakowało nam? To cudownie. A okulary możemy zdjąć, bo chciałby zobaczyć oczy? Możemy. Niech on swoje też zdejmie. Ma optyczne, ale cóż to szkodzi. Zdejmie. A deser? Kawa cypryjska. Jak mamy na imię? Och, to cudownie. Bo gdybyśmy się zechciały z nim spotkać, to troje w łan bed byłoby łanderful. Izint it?

Zatkało mnie. Mnie zatyka, a Justyna mówi trzeźwo: „We will think about it”. To on ma na imię Pambo i będzie czekał. Bez odnowy? Tak szybko działa Afrodyta?

W autokarze szepczą. Że my to nie mamy problemów, jak cała reszta jeszcze starszych od nas pań. Ci Cypryjczycy! To świadczenie usług seksualnych na każdym rogu! To ich przyzwyczajenie do starych, bogatych turystek z Zachodu! Miny nam rzedną. Więc to nie zauroczenie naszym wyjątkowym błyskiem w oku? Naszym wdziękiem? Dojrzałością? Pełnią kobiecości? Mam wrażenie, że z oddali słychać śmiech Afrodyty.

***

Dzisiaj fundujemy sobie tlenoterapię. Idziemy na plażę. Ja w kostiumie Justyny, cóż znaczy prawdziwa przyjaźń, jestem pewna, że żaden facet nie pożyczyłby mi swojego kostiumu kąpielowego, Justyna topless. Nie wiedzieć czemu się gapią. Gapie. Przysiada się pan.

– Jakże mi miło usłyszeć polski język – udaje, że nie patrzy na piersi Justyny, a piersi to ona ma!

O, nam również.

A może mu potowarzyszymy w jakichś wycieczkach.

Nie bardzo mu potowarzyszymy. Ależ czy wobec tego może do nas zadzwonić, bo mieszka w tym samym hotelu. Ależ może.

Nobliwy pan, od numeru pokoju nazwany przez nas 07, udaje się na posiłek. Kąpiemy się w morzu. Jako jedyne, bo zima. Potem leżymy. Upał jak diabli.

– Heloł, jestem z Australii – mówi młodziutki Cypryjczyk – ja tylko tak wyglądam. Moja matka jest Cypryjka. Mój ojciec jest z Australii. Ale mógłbym wam postawić drinka, bez zobowiązań. Po prostu ot tak, żeby się poznać.

Uśmiecha się. Uśmiechamy się. Nie mamy złudzeń. Wziął nas za kobiety Zachodu.

***

Wycieczka w góry Troodos. Autokar się od nas izoluje. Kobieta z przodu przekonuje nas, że nie ma żadnych uprzedzeń. Dostaje za to mandarynkę. Po mandarynce mówi, że jest tolerancyjna. Orientujemy się, że to pani od komentarza na temat wyspy Lesbos, ale już wychodzimy z autokaru. W górach dołącza do nas mężczyzna. Może też myśli, że jesteśmy turystkami z Zachodu? Nie, nie myśli. Jest sam, jeździ sobie, żeby wypocząć, nie lubi sezonów, ma na imię Hieronim. Hirek postanawia być z nami, mniejszością uciśnioną, jak się okazuje. Jest po stronie kochających inaczej. Afrodyta rży z radości. Postanawiamy nie szczędzić sobie czułości. Ja i Justyna, rzecz jasna.

Już we trójkę spędzamy wieczór w tawernie. Przy wejściu właściciel podskakuje i uderza w dzwonek. My też podskakujemy. Spowija nas peleryna czaru i piwa. Właściciel tawerny pyta o numer mojego pokoju – przyjdzie. Hieronim mówi:

– Nie zaczepiaj tej kobiety, jest ze mną.

Rozpływam się. Już dawno nikt nie stanął w mojej obronie! To jest prawdziwy mężczyzna, oczywiście w tych statystycznych ramach.

Ale oto przy stole bilardowym odbywa się wieczorny kongres lekarzy brytyjskich. Przysiadają się do nas. Potem zapraszają nas na piwo. Podchodzimy. Już nie robimy za samotne kobiety, bo jest z nami Hieronim. Lekarzy brytyjskich jest paru. Manchester, Walia, Irlandia, Anglia.

Anglik mówi do Justyny:

– Nie pij z Irlandczykiem, bo to gej. Pij ze mną. Ja nie gej.

18
{"b":"88042","o":1}