Magda niosła właśnie ostatnią miskę z sałatką, gdy nagle zapadło milczenie. Wszyscy wpatrywali się w coś za jej plecami. Natychmiast się odwróciła i ujrzała Mateusza, który stał na środku ogrodu nieco speszony uwagą, jaką na siebie zwrócił.
– Magda, zajmij się gościem! – zakrzyknęła ciocia Jadzia. – Może usiąść obok mnie. Chodź tu, chłopcze.
Magda podeszła do Mateusza i chwyciła za dłoń.
– Cześć. – Uśmiechnęła się. – Nie przejmuj się nimi. – Machnęła ręką za siebie.
– Mam wino dla twojej mamy.
– Wspaniale, dziękuję ci. – Emilia pojawiła się dosłownie znikąd, zabrała butelkę i ucałowała Mateusza w oba policzki. – No już, siadaj obok cioci Jadzi. Magda, ty też.
Kiedy usiedli, rodzina straciła nimi zainteresowanie. Tylko ciotka Jadwiga zaczęła wypytywać Mateusza dosłownie o wszystko – skąd pochodzi, czym się zajmuje, co robi jego wujostwo, a gdy uznała, że wie już wystarczająco dużo, na powrót zajęła się karkówką na swoim talerzu.
– I jak się trzymasz? – zagadnęła cicho Magda.
– W porządku, choć chyba łatwiej mi było stanąć twarzą w twarz z dzikim myśliwym – zażartował Mateusz.
– Doprawdy? – Ciocia niespodziewanie podniosła wzrok znad talerza.
– Dwa dni temu natknęliśmy się na niego przypadkiem – wyjaśniła szybko Magda.
– Tak? I widziałeś go? – Ciotka prześwidrowała chłopaka wzrokiem.
– No… tak.
– Hmm. A wcześniej? Widziałeś nawich przedtem? Wiesz, upiory, martwce, zmory…
– No… był ten bezkost na torowisku.
– Ale Feliks go zabił – wtrąciła Magda.
– A jeszcze wcześniej?
Chłopak pokręcił głową.
– Nie miałem zielonego pojęcia, że istnieją.
Starsza pani zmarszczyła brwi wciąż mu się przypatrując.
– Bo wiesz, mnie zawsze interesowało, jak to jest z innymi. Ja, podobnie jak Magda, widzę je od kołyski, czego na przykład nie można powiedzieć o mojej wyrodnej siostrze. Ta to jest ślepa na nawich jak kret.
– Nic dziwnego, że się stąd wyprowadziła – burknęła Magda.
Ciotka wzruszyła ramionami, wciąż wgapiając się w Mateusza.
– Chodźmy zobaczyć, jak tacie idzie grillowanie – rzuciła Magda, wstając z krzesła. Złapała Mateusza za rękę i pociągnęła za sobą.
Dopiero gdy odeszli od stołu, chłopak odetchnął.
– Czy twoja ciocia zawsze jest taka…? – zamilkł, próbując znaleźć odpowiednie słowa.
– Nachalna? Uciążliwa? Wścibska? – podpowiedziała Magda. – Tak, to u niej normalne, nie przejmuj się.
– Miałem wrażenie, że świdruje mnie wzrokiem na wylot, poznając przy okazji wszystkie moje grzechy.
– A masz ich wiele na sumieniu? – zażartowała.
– Gdy tak na mnie patrzyła, to miałem wrażenie, że i owszem.
Podeszli do olbrzymiego grilla.
– Idź zjeść, my popilnujemy kiełbasek – powiedziała Magda do taty.
– Te już prawie są gotowe, kaszankę dopiero co wrzuciłem, a kiszka…
– Tak, widzę. Spokojnie, zajmiemy się nimi.
Jakub zawahał się przez chwilę, a potem nałożył sobie na talerz kilka kiełbasek i odszedł do stołu.
– Teraz trzeba udawać, że wciąż przekładamy kiełbaski, a będziemy mieli chwilę spokoju – szepnęła dziewczyna. – Jak twoja łydka?
– Co? – Mateusz oderwał spojrzenie od wciąż wpatrzonej w niego ciotki Jadwigi.
– Jak twoja łydka? Skóra wokół nie zmieniła koloru na czerwony lub jakiś inny? Nie puchnie?
– Nie, jest w porządku. Czyżbyś się obawiała, że mam wściekliznę?
– Wściekliznę nie, ale… – zawahała się. – Kiedyś mówiono, że dziki myśliwy porywa ludzi i niesie ich na północ. Jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby rzeczywiście tak zrobił. On tylko pędzi po lesie w otoczeniu swojej sfory. Oczywiście dobrze jest zejść mu z drogi, ale to co się wtedy wydarzyło było naprawdę dziwne. A te jego psy zazwyczaj też nie są takie zażarte, więc jeśli cię ugryzł, wolę dmuchać na zimne.
No i te dziwne czarne plamy na pniach drzew… – dodała w myślach.
– Nie musisz się martwić. Albo ten pies nie był wściekły, albo ta wasza niezwykła woda zdziałała cuda. Skąd w ogóle ją bierzecie?
– Krew świętego Jana? Nic prostszego. Niektóre drzewa wiosną mają małe zgrubienia na gałązkach, skąd wycieka gęsta ciecz. W Noc Świętojańską trzeba wybrać się do lasu i ją pozbierać, a potem wymieszać z wodą wielkanocną. Tę z kolei bierze się ze strumyka pierwszego dnia Wielkiejnocy przed wschodem słońca. I proszę, mamy lek na rany zadane przez większość nawich.
– Nie obraź się, Magda, ale to brzmi trochę jak ściema. Możesz powiedzieć, że tylko ta krew uratowała mnie przed wścieklizną, trupim jadem, czy czym tam jeszcze. Ale to wcale nie jest dowód. Może ten pies wcale nie był zarażony? I nie ma znaczenia, czy doktor przemył mi nią rany, czy nie.
– Ty sceptyku! – Magda szturchnęła Mateusza. – Nie wierzysz mi po tym wszystkim, co widziałeś?
– Sama pomyśl. Jaką moc może mieć sok z drzewa? I woda ze strumienia?
– Olbrzymią! Czasem mam wrażenie, że część tej mocy to zasługa ludzkiej wiary.
– Kto w to wierzy? Ja na pewno nie.
– Ludzie od setek lat. I choć coraz mniej osób w ogóle wie, że coś takiego istnieje, kiedyś wierzyły w to tysiące. Ba, ponoć na wyspie Wolin znajdowała się ręcznie pisana, stara księga medyczna, według której taką krew nosił przy sobie każdy wielki słowiański wojownik.
– Ale twój kolega i tak powie, że to bujda na resorach. – Feliks jakby wyrósł spod ziemi.
– „Bujda na resorach”? – mruknęła krytycznie Magda, przewracając kiełbaski długim widelcem. – Skąd ty bierzesz takie określenia?
Żniwiarz wzruszył ramionami i stanął tuż przed Mateuszem, patrząc mu prosto w oczy.
Mateusz odpowiedział mu równie niewzruszonym spojrzeniem. Atmosfera zagęściła się. Magda miała wrażenie, że zaraz posypią się wyzwiska, a jeśli nic z tym nie zrobi, może nawet dojść do rękoczynów.
– Feliks, o co chodzi? – zapytała, usiłując się wcisnąć pomiędzy nich.
– Przyszedłem po karkówkę – powiedział, nie odrywając wzroku od Mateusza, który dopiero po chwili zrobił krok w bok, odsuwając się od grilla.
Żniwiarz nałożył sobie mięso na talerz i odmaszerował.
– Współczuję chłopakowi, do którego kiedyś należało to ciało – powiedział Mateusz, odprowadzając go wzrokiem. – Nie wiem, jakbym się czuł, gdybym wiedział, że po mojej śmierci ktoś taki jak on będzie żył w moim ciele.
– Ten chłopak już od dawna nie żyje – powiedziała powoli Magda. – To tak, jak z oddawaniem swoich organów po śmierci. Dajesz je, bo już ich nie potrzebujesz, a komuś innemu mogą uratować życie. „Ale nie jemu”, pewnie pomyślisz. I masz rację, chodzi mi o wszystkich tych ludzi, których teraz będzie mógł uratować Feliks. Na przykład twojego kuzyna.
– Jak zwykle masz rację – westchnął Mateusz. – Ale szczerze mówiąc, czy to, że chłopak, który umarł, teraz chodzi sobie po świecie, nikomu nie wyda się podejrzane?
– Na świecie jest wiele osób, które są do siebie podobne – odparła. – A z biegiem lat nikt go już nie rozpozna.
– A co z rodziną? Nie szukają jego ciała?
– Ten chłopak utonął – powiedziała, patrząc na plecy Feliksa. – Dawno temu zaprzestano już poszukiwań. Współczuję jego rodzinie, która nie mogła nawet go pochować, ale nic nie da się już z tym zrobić. Zresztą… Każdego roku tyle osób uznaje się za zaginione…
– I co, we wszystkich zamieszkują żniwiarze?
– Coś ty, żniwiarzy jest znacznie mniej.
Magda znów zaczęła przekładać mięso na grillu, gdy podeszła do nich ciocia Jadzia z pustym talerzem.
– Nałóż mi trochę kaszanki, dziecko.
Dziewczyna wzięła talerz od ciotki, która wciąż wpatrywała się badawczo w Mateusza.
– Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że też jesteś opyrem – powiedziała w zamyśleniu. – To bawcie się dalej.
– Opyrem? – powtórzył chłopak, kiedy starsza pani ich zostawiła samych.
– Kiedyś tak nazywano żniwiarzy – odparła Magda, patrząc z niesmakiem, jak ciocia pochłania kaszankę. – To był taki męski odpowiednik wiedźmy, kiedy jeszcze palono je na stosie. Lecz oni byli cwańsi i lepiej kamuflowali się wśród maluczkich.