Литмир - Электронная Библиотека

Był też taki okres, kiedy oferowali milion, który później podwyższono do pięciu, za próbę zmiany ustawienia sterów podczas lotu.

Musieli podwyższyć premię do pięciu milionów, bo kiedy żadna, dosłownie żadna załoga nie wróciła, ludzie przestali się zgłaszać. Później Korporacja zaprzestała tego, bo z kolei traciła zbyt wiele statków, i w końcu wydano całkowity zakaz. Co pewien czas wstawiali dodatkowy pulpit sterowniczy, czyli nowy sprytny komputer, który miał podobno działać symbiotycznie z tablicą Heechów. Takie statki też nie były warte ryzyka, bezpiecznik na pulpicie Heechów nie jest tam umieszczony bez powodu. Dopóki on jest włączony, nie można zmienić kursu. Być może w ogóle nie można tego zrobić, nie niszcząc statku.

Widziałem raz, jak pięcioro ludzi próbowało zdobyć dziesięciomilionową premię za niebezpieczeństwo. Pewien mądrala ze stałego personelu Korporacji głowił się, jak przetransportować za jednym zamachem więcej niż pięcioro ludzi czy też odpowiednio duży ładunek. Nie wiemy, jak Heechowie budowali swe statki, nigdy też nie odkryliśmy ich rzeczywiście dużego pojazdu. Wymyślił więc sobie, że można by obejść tę trudność używając Piątki jako swoistego traktora.

Z metalu Heechów skonstruowali więc coś w stylu kosmicznej barki. Wyładowali ją jakimiś śmieciami i wyciągnęli silnikiem lądownika Piątki. Jest on napędzany jedynie wodorem i tlenem, które łatwo uzupełnić. Później przywiązali Piątkę do barki za pomocą jednorodnego kabla z metalu Heechów.

Obserwowaliśmy to wszystko na piezowizorach. Widzieliśmy, jak kable się napięły, gdy włączyły się silniki lądownika. Co za niesamowity widok!

Po chwili chyba uruchomili silniki dalekiego zasięgu.

Na piezowizorach zobaczyliśmy jedynie, jak barką jakby lekko szarpnęło, a Piątka po prostu znikła z oczu.

Nigdy nie powróciła. Zapis w zwolnionym tempie pokazuje przynajmniej początek tego, co się stało później. Kratownica z kabla pocięła statek na plasterki jak jajko na twardo. Ludzie w środku nawet nie wiedzieli, co ich unicestwiło. Korporacja nadal ma te dziesięć milionów; nikt nie chce ryzykować po raz drugi.

Od Shicky'ego usłyszałem bardzo uprzejmą, choć pełną wyrzutów wymówkę, zaś z panem Xienem miałem krótką, aczkolwiek nieprzyjemną rozmowę przez piezofon. Na tym się jednak skończyło. Po paru dniach Shicky znów zaczął przymykać oczy na to, że się urywamy.

Większość wolnego czasu spędzałem z Klarą. Często spotykaliśmy się u niej, czasami u mnie na godzinkę w łóżku. Spaliśmy ze sobą prawie co noc, można by pomyśleć, że powinno się nam już to znudzić. Ale nie. Nie byłem w końcu pewien, czym to było — rozrywką czy odrywaniem się od rozmyślań nad nami samymi? Leżałem i przyglądałem się Klarze, która zawsze po tym przekręcała się na brzuch i kuliła zamykając oczy, nawet jeśli i tak mieliśmy za chwilę wstać. Rozmyślałem sobie, jak dobrze znam każdy załomek i gładkość jej ciała. Czułem ten słodki, namiętny zapach i marzyłem — marzyłem. Marzyłem o tym, czego nie mogłem wypowiedzieć — o wspólnym z Klarą apartamencie pod Wielkim Kloszem, o wspólnym aerolocie i kwaterze w tunelach na Wenus, nawet o wspólnym życiu w kopalniach żywności. To chyba była miłość. Ale potem ciągle na nią patrząc widziałem, jak moja wyobraźnia zmienia ten obraz — widziałem mój żeński odpowiednik, tchórza, który stojąc przed największą szansą, jaką człowiek może mieć, boi się z niej skorzystać.

Jeśli nie szliśmy do łóżka, razem zwiedzaliśmy Gateway. Nie było to jednak randką. Nie chodziliśmy za często do Błękitnego Piekiełka czy na holofilmy, ani nawet do restauracji. Klara owszem, ale mnie nie było na to stać, więc korzystałem ze stołówki Korporacji, cena posiłków była wliczona w nasz dzienny podatek. Nie mogę powiedzieć, żeby Klara niechętnie płaciła rachunki za nas dwoje, ale też robiła to bez większego entuzjazmu — bardzo dużo grała, a wygrywała niewiele. Były też różne rozrywki towarzyskie — karty, przyjęcia, kółko tańców ludowych, miłośników muzyki, dyskusyjne. Zajęcia te nic nie kosztowały, a czasem były nawet interesujące. Kiedy indziej po prostu zwiedzaliśmy Gateway.

Byliśmy też kilka razy w muzeum. Jednak nie bardzo je lubiłem — wzbudzało jakby we mnie wyrzuty sumienia.

RAPORT LOTU

Pojazd 5-2, Wyprawa 08D33, Załoga: L. Konieczny, E. Konieczny, F. Ito, F. Lounsbury, A. Akaga.

Czas lotu 27 dni 16 godzin. Słońce nie zidentyfikowane, duże prawdopodobieństwo, że jest to gwiazda z 47 grupy Tukana.

Resume: „Wyjście z nadświetlnej w stanie nieważkości. Brak planety w okolicy. Słońce klasy A6, bardzo jasne i gorące w odległości około 3,3 j.a.

Przesłaniając gwiazdę zasadniczą uzyskaliśmy wspaniały widok dwustu lub trzystu pobliskich bardzo jasnych gwiazd, których wielkość pozorna wahała się od 2 do -7. Nie wykryto jednak żadnych artefaktów, sygnałów, planet, czy nadających się do lądowania asteroidów. Mogliśmy tam pozostać jedynie trzy godziny ze względu na silne promieniowanie gwiazdy A6. Na skutek promieniowania podczas powrotnej drogi Larry i Evelyn poważnie zachorowali, lecz odzyskali już siły. Nie zebrano żadnych artefaktów ani próbek”.

Pierwszy raz poszliśmy tam tego dnia, gdy w związku z odlotem Willi Forehand nie byłem w pracy. W muzeum jest przeważnie tłoczno — pełno tam członków załóg krążowników na przepustkach, obsługi statków handlowych, turystów. Tym razem, nie wiadomo dlaczego, było tylko parę osób, mogliśmy się więc dobrze wszystkiemu przyjrzeć. Widzieliśmy setki wachlarzy modlitewnych — tych przejrzystych, krystalicznych, najczęściej odnajdywanych artefaktów. Nikt nie wiedział, do czego służyły, lecz były po prostu ładne, Heechowie zostawiali je prawie wszędzie. Znajdowała się tam też oryginalna sztanca anizokinetyczna, która szczęśliwym poszukiwaczom przyniosła już pewnie jakieś dwadzieścia milionów z samych procentów. Była tak mała, że mogłeś ją wsadzić do kieszeni. Dalej futra, rośliny w formalinie. Oryginalny piezofon, dzięki któremu trzy załogi zgarnęły cholerną forsę.

Rzeczy, które najłatwiej można by ukraść, jak modlitewne wachlarze, krwiste diamenty czy ogniste perły, trzymano za grubym pancernym szkłem. Myślę, że nawet chronił je system alarmowy. To coś dziwnego, jak na Gateway. Nie obowiązuje tu żadne prawo z wyjątkiem zarządzeń Korporacji. Stworzyła ona jakby coś w rodzaju policji oraz pewne reguły — nie wolno kraść czy zabijać — ale nie ma tu sądów. Jeśli złamiesz którąś z tych zasad, służby bezpieczeństwa Korporacji zabierają cię na jeden z orbitujących krążowników. Z twojego kraju, jeśli jest akurat taki. Albo na jakikolwiek inny, jeśli nie ma. Jeśli cię tam nie przyjmą, albo jeśli nie chcesz wsiąść na statek swojego kraju, a uda ci się namówić inną załogę, Korporacji jest to obojętne. Twój proces odbędzie się na krążowniku. Skoro od początku wiadomo, że jesteś winny, masz trzy możliwości. Możesz opłacić swoją podróż powrotną. Po drugie możesz zgłosić się do załogi, jeśli cię zaakceptują. W trzecim przypadku możesz wyjść na zewnątrz statku bez skafandra. Widać więc jasno, że choć na Gateway nie ma zbyt wielu praw, nie ma też wielu przestępstw.

Te drogocenne rzeczy w muzeum zamyka się po prostu, by nie kusiły przyjezdnych, którzy chcieliby ze sobą zabrać jakieś pamiątki.

Dumaliśmy więc razem z Klarą nad odnalezionymi przez innych skarbami… i żadne z nas jakoś nie powiedziało, że i my powinniśmy wyruszyć w poszukiwaniu dalszych.

To nie były tylko eksponaty. Przedmioty te fascynowały — stworzyły je i dotykały dłonie Heechów (macki? szpony?), pochodziły z trudnych do wyobrażenia światów położonych niewiarygodnie daleko. Jeszcze silniej przyciągała mnie jednak bezustannie migocąca tablica, na której pojawiały się po kolei dane o każdym locie, jaki kiedykolwiek wyruszył z Gatewy. Nieustanne podsumowywanie ilości wypraw w zestawieniu z liczbą powrotów, wartość honorariów wypłacanych szczęśliwym poszukiwaczom, oraz lista tych, którym się nie powiodło, gąszcz nazwisk pokrywający całą ścianę powyżej gablot. Liczby mówiły wszystko: 2355 wypraw, która podczas naszego pobytu urosła do 2356, potem do 2357 (odczuliśmy dwa wstrząsy startowe), 841 udanych powrotów.

22
{"b":"303692","o":1}