Wiedziałem, że Louise to usłyszała, więc pogłaskałem ją i rzekłem, że bardzo mi przykro. I wtedy uchylił się otwór szybu i spojrzałem w dół.
Udało mi się w mgnieniu oka zauważyć, jak wygląda dziesięć czy dwadzieścia milionów dolarów. Była to sterta sześciokątnych skrzynek z metalu Heechów, nie szerszych niż pół metra i całkiem niskich. Potem usłyszałem, jak Francy Hereira prosi, żebym się cofnął. Odsunąłem się więc od szybu i wtedy wyłoniła się następna osoba w szpitalnym uniformie. Nie zauważyła mnie, miała zamknięte oczy. Ale ja ją poznałem. To była Sheri.
Rozdział 21
— Czuję się jak idiota, Sigfrid — mówię.
— Co mógłbym zrobić, żebyś się poczuł swobodniej?
— Wypchaj się! — O Boże! Wymalował cały pokój w obrazki dla dzieci. Ale najgorszy w tym wszystkim jest on sam. Tym razem wypróbowuje na mnie rolę matki. Siedzi obok na materacu — duża, wypchana lalka o ludzkich rozmiarach, ciepła, miękka, uszyta z czegoś, co przypomina wypełniony gąbką ręcznik. Bardzo to przyjemnie, ale… — Wiesz co? Nie chcę, żebyś mnie traktował jak dziecko — mówię stłumionym głosem, ponieważ wtulam twarz w materiał.
— Rozpręż się, Robbie. Wszystko jest w porządku.
— Jak cholera.
Przerywa na chwilę. — Miałeś mi opowiedzieć o swoim śnie — przypomina.
— Ach, tak.
— Nie usłyszałem.
— Tak naprawdę, to nie chcę o tym rozmawiać. Ale — dodaję szybko odsuwając twarz od materiału — nie szkodzi, mogę opowiedzieć. To było jakoś o Sylwii.
— Co to znaczy „jakoś”?
— Nie wyglądała dokładnie tak jak ona. Raczej jak… bo ja wiem, była chyba starsza. Już naprawdę dawno nie myślałem o Sylwii. Obydwoje byliśmy wtedy dziećmi.
— Mów dalej — odpowiada po chwili.
Ruszajmy dalej, tam, gdzie się skryli.
W bezdenne jaskinie gwiazd!
Ślizgiem tunelu, którym pędzili.
Heechowie, prowadźcie nas!
Pewnego dnia znajdziemy cię.
Mały zgubiony Heechu, szykuj się!
Przytulam się do niego i mam chyba odpowiednio zadowolony wyraz twarzy, gdy przyglądam się wymalowanym na ścianie zwierzętom i klownom. Nie przypomina to w ogóle żadnej mojej sypialni z dzieciństwa, ale Sigfrid zna mnie już na tyle, że nie muszę tego mówić.
— No i co z tym snem?
— Śniło mi się, że pracowaliśmy w kopalni. Nie była to chyba kopalnia żywności. Z wyglądu przypominała raczej wnętrze Piątki — jednego z rodzajów statków na Gateway. Sylwia znajdowała się w tunelu, który ciągnął się w głąb.
— Tunel się ciągnął?
— Spokojnie, tylko nie próbuj mi tu przypisać jakiejś symboliki. Słyszałem o wyobrażeniach waginalnych i tym podobnych. Kiedy mówię „ciągnął się”, mam na myśli to, że tunel zaczynał się w miejscu, gdzie ja byłem i biegł dalej. — Przerywam na chwilę i wyrzucam z siebie to, co najtrudniejsze: — Potem tunel zapadł się. Sylwia znalazła się w pułapce.
Siadam. — Jest tylko jedna dziwna sprawa — wyjaśniam. — Coś takiego nie mogło się w rzeczywistości zdarzyć. Tunel robi się po to, by założyć ładunek, który rozłupie ił. Reszta pracy to tylko kopanie. Sylwia nigdy by się nie znalazła w takiej sytuacji.
— Mam wrażenie, Robbie, że nie ma większego znaczenia, czy to się rzeczywiście mogło zdarzyć.
— Pewnie masz rację. A więc Sylwia została odcięta w zawalonym tunelu. Widziałem, jak sterta iłu porusza się. Chociaż to w zasadzie nie był ił. To było coś puszystego, bardziej podobnego do góry skrawków papieru. Miała łopatę i kopała sobie wyjście. Pomyślałem, że wszystko będzie w porządku. Szło jej dobrze. Czekałem na nią… tylko, że się nie wydostała.
Sigfrid w swoim wcieleniu pluszowego misia, ciepły i spokojny, spoczywa w moich ramionach. Jest mi przyjemnie. Oczywiście tak naprawdę, to on nie jest w środku kukły. Chyba w ogóle nie ma go nigdzie, może jedynie w centralnym banku danych w Waszyngtonie, w którym zainstalowane są wszystkie duże maszyny. Ja rozmawiam tylko z odległą końcówką, przebraną za niedźwiadka.
— Czy chcesz coś jeszcze dodać, Robbie?
— Chyba nie. W każdym razie na pewno nie o śnie. Ale mam wrażenie, czuję się, jakbym kopnął Klarę w głowę, by nie pozwolić jej wyjść. Tak jakbym się bał, że reszta tunelu zawali się na mnie.
— Co to znaczy, że masz wrażenie?
— No, to, co powiedziałem. Tego nie było we śnie, ale tak się po prostu czułem.
Czeka przez moment. — Czy zdajesz sobie sprawę z tego — zagaduje inaczej — że powiedziałeś „Klara” zamiast „Sylwia”?
— Naprawdę? Śmieszne. Ciekawe dlaczego.
Znowu czeka i próbuje mnie przycisnąć. — A co się stało potem?
— Obudziłem się.
Przewracam się na plecy i spoglądam na sufit wyłożony kwadracikami z tkaniny i pokryty błyszczącymi pięcioramiennymi gwiazdkami. — To wszystko — mówię. Potem dodaję od niechcenia: — Czy to nas dokądkolwiek prowadzi?
— Nie wiem. Rob, czy potrafię odpowiedzieć na to pytanie.
— Gdybyś potrafił — mówię — zmusiłbym cię do tego wcześniej. — Ciągle mam przy sobie karteczkę od S. Laworowny, w pewnym sensie daje mi ona poczucie bezpieczeństwa, które tak sobie cenię.
— Myślę — stwierdza — że chyba do czegoś nas to może doprowadzić. Uważam, że w twojej pamięci tkwi coś, o czym nie chcesz myśleć, a do czego odnosi się ten sen.
— Czyżby to miało jakiś związek z Sylwią? Przecież to było już tyle lat temu.
— To chyba nie ma większego znaczenia.
— Do diabła! Naprawdę mam już ciebie dość. — Po chwili jednak się reflektuję. — Popatrz, zaczynam się złościć. A to coś znaczy?
— A jak myślisz?
— Gdybym wiedział, nie pytałbym się ciebie. Czyżbym zaczynał przyznawać się do winy? Czy złoszczę się, bo czegoś się domyślasz?
— Proszę cię, nie zastanawiaj się nad tym całym procesem. Powiedz mi tylko, co czujesz?
— Winę — mówię natychmiast, nie uświadamiając sobie, że właśnie to zamierzałem powiedzieć.
— Winę za co?
— Winę za… sam nie wiem. — Podnoszę rękę, by spojrzeć na zegarek. Zostało nam jeszcze dwadzieścia minut. Diabli wiedzą, co się może jeszcze stać przez dwadzieścia minut i zastanawiam się, czy rzeczywiście pragnę jakiegoś wstrząsu. Mam dzisiaj po południu grać w duplikata i jest duża szansa, że przejdę do finału. Jeśli nie nawalę. Jeśli będę umiał się skoncentrować.
— Chyba muszę wyjść dzisiaj wcześniej — mówię.
— Winę za co. Rób?
— Nie bardzo już pamiętam — gładzę go po pluszowej szyi. Chichoczę. — To całkiem fajne, Sigfrid, choć trochę czasu minęło, zanim się przyzwyczaiłem.
— Winę za co. Rób?
— Za zamordowanie jej, idioto! — wrzeszczę w końcu.
— We śnie?
— Nie! W rzeczywistości. Dwa razy.
Zdaję sobie sprawę z tego, że oddycham z trudem i wiem, że czujniki Sigfrida to rejestrują. Usiłuję zapanować nad sobą, by mu nie przyszły do głowy jakieś idiotyczne pomysły. Jeszcze raz, porządkując myśli, przypominam sobie to, co powiedziałem. — Tak naprawdę, to jej nie zamordowałem. Ale próbowałem! Goniłem za nią z nożem!
— W opisie twego przypadku rzeczywiście powiedziane jest, że w czasie kłótni z przyjaciółką miałeś w ręku nóż — Sigfrid wciąż ma głos spokojny i podtrzymujący na duchu. — Nie jest natomiast powiedziane, że „za nią goniłeś”.
— A jak myślisz, dlaczego mnie zamknęli? To istny cud, że nie poderżnąłem jej gardła.
— Czy w ogóle użyłeś noża?
— Skądże. Byłem zbyt wściekły. Rzuciłem go na podłogę, wstałem i zacząłem ją tłuc.
— Czy nie posłużyłbyś się nim, gdybyś rzeczywiście próbował ją zamordować?
— Ach! — Tylko, że brzmi to bardziej jak „hm” — szkoda, że ciebie tam nie było. Może byś ich przekonał, żeby mnie nie zamykali.
To całe spotkanie zaczyna mnie już złościć. Wiem, że robię błąd opowiadając mu o swoich snach. Zawsze je przekręca. Siadam z pogardą rozglądając się po tym idiotycznym wnętrzu, które Sigfrid dla mnie urządził, i postanawiam wygarnąć mu prosto z mostu.