W Błękitnym Piekiełku Louise Forehand popijała rakietówkę z wodą. W zasadzie nie była to prawdziwa rakietówka, ale po prostu staroświecka biała whisky wyprodukowana z tego, co w tym tygodniu obrodziło w zbiornikach hydroponicznych. Uśmiechnęła się przyjaźnie, więc się do niej przysiadłem.
Nagle zdałem sobie sprawę, że cały czas jest sama. W zasadzie nie miała po temu powodów. Była — choć trudno to nawet określić — jakby jedyną nie agresywną, nie wymagającą i nigdy nie robiącą mi wyrzutów osobą na Gateway. Wszyscy pozostali albo domagali się ode mnie tego, czego nie chciałem dać, albo nie chcieli wziąć tego, co im ofiarowywałem. Louise była zupełnie inna. Była dobre dziesięć lat starsza ode mnie i naprawdę bardzo ładna. Tak jak ja nosiła jedynie standardowe krótkie kombinezony Korporacji produkowane w trzech mało atrakcyjnych kolorach. Ale przerabiała je na dwuczęściowy komplet z obcisłymi szortami, luźną, wyciętą górą i odsłoniętym brzuchem. Zorientowałem się, że przygląda mi się, jak ją taksuję, i nagle poczułem się nieswojo.
— Fajnie wyglądasz — powiedziałem.
— Dziękuję. To tylko standardowe — pochwaliła się uśmiechem. — Nigdy nie było mnie stać na nic lepszego.
— Odkąd cię znam, zawsze ci to wystarczało — odpowiedziałem szczerze, ona zaś zmieniła temat.
— Podobno wraca jakiś statek — stwierdziła. — Mówią, że wyruszył dawno temu.
Wiedziałem, co to dla niej znaczy i zrozumiałem, dlaczego siedzi w Piekiełku, zamiast dawno spać. Wiedziałem też, że martwi się o córkę, ale nie pozwala, by ją to obezwładniało.
Miała idealny stosunek do zawodu poszukiwacza. Bała się wyruszyć, co jest zupełnie zrozumiałe. Ale nie dopuszczała, by strach ją paraliżował, ogromnie to w niej podziwiałem. Teraz, tak jak się umówili, nadal czekała na kogoś z rodziny, by wyruszyć ponownie, w ten sposób wracający zawsze zastawał na Gateway jednego z członków rodziny.
Opowiedziała mi trochę o ich życiu, jeżeli to można nazwać życiem. Mieszkali w pułapkach na turystów, czyli w wenusjańskim Wrzecionie, żyli z tego, co wyciskali z krążowników. Pieniędzy do wzięcia było sporo, ale konkurencja silna. Jak się dowiedziałem, Forehandom udało się nawet pewnego razu założyć klub nocny — z muzyką, dancingiem, występami. Zdaje się, że było im wtedy nienajgorzej, przynajmniej jak na wenusjańskie warunki. Lecz przez większość roku przebywało niewielu turystów i wówczas rzucało się na nich mnóstwo innych sępów walczących choćby o ochłapy, tak że nie dla wszystkich starczało. Sess i syn (ten, który zmarł) próbowali pracować jako przewodnicy. Mieli stary aerolot, kupili go po wypadku i odremontowali. Ale nie było z tego dużej forsy. Dziewczyny imały się wszystkich możliwych zajęć. Byłem wręcz pewien, że przynajmniej Louise przez pewien czas była dziwką, choć też wiele z tego nie wyciągała. Stoczyli się już prawie na dno, zanim udało im się dostać na Gateway.
Nie pierwszy raz tak się męczyli. Musieli się już zdrowo namordować, by najpierw wydostać się z Ziemi, gdy zrobiło się tam tak źle, że Wenus wyglądała na mniej beznadziejną alternatywę. Mieli w sobie więcej niż ktokolwiek inny odwagi i woli, by rzucić wszystko i polecieć.
— Jak wam się udało zapłacić za podróż dla wszystkich? — spytałem.
— Na Wenus — powiedziała Louise kończąc drinka i patrząc na zegarek — dotarliśmy najtaniej, jak można. Wielkim transportowcem wraz z dwustu dwudziestoma innymi imigrantami. Spaliśmy w zapiętych szelkach, wystawaliśmy w kolejce po to, by spędzić dwie minuty w toalecie, jedliśmy prasowany suchy prowiant i piliśmy wodę z zamkniętego obiegu. Jak na czterdzieści tysięcy za osobę, były to cholernie ciężkie warunki. Na szczęście jeszcze wtedy nie mieliśmy dzieci z wyjątkiem Hata, a on był jeszcze mały, więc za niego płaciło się tylko ćwierć biletu.
— Hat to twój syn? Co…
— Umarł — odrzekła.
Czekałem na coś jeszcze, ale powiedziała tylko: — Powinni mieć już łączność radiową z tym statkiem.
— Podaliby wiadomość przez piezofon.
Skinęła głową i przez chwilę wyglądała na zmartwioną. Korporacja zazwyczaj informuje o zbliżaniu się statków. Jeśli łączności brak — wiadomo — zmarłym trudno ją nawiązać. Więc starając się odegnać jej smutne myśli opowiedziałem o postanowieniu Klary. Wysłuchała mnie i kładąc mi rękę na dłoni spytała: — Nie złość się na mnie, Bob, ale czy ty sam nie myślałeś kiedyś o tym, by porozmawiać z psychiatrą?
— Nie stać mnie na to.
— Nawet na grupę? Na Poziomie Zakochanych jest zespół terapii Jano-va. Czasem ich słychać. Widziałam też ogłoszenia innych grup — analiza transakcyjna, Est, odwzorcowywanie. Oczywiście wiele z nich może już nie istnieje, bo członkowie wylecieli.
Jednakże uwagę skupiała nie na mnie. Z naszego miejsca widać było wejście do kasyna, jeden z krupierów z zaciekawieniem rozmawiał z członkiem załogi chińskiego krążownika. Louise patrzyła w ich stronę.
— Coś się dzieje — powiedziałem. — Miałem jeszcze dodać: „Chodźmy zobaczyć”, ale ona już wstała i szła w kierunku kasyna.
Grę przerwano. Wszyscy skupili się wokół stolika do gry w oko. Dane Mieczników siedział na zwolnionym przeze mnie miejscu obok Klary mając przed sobą kilka dwudziestopięciodolarowych żetonów. Pośrodku, na stołku rozdającego karty rozsiadł się Shicky. — Nie — mówił, gdy podchodziłem — nie znam nazwisk, ale to Piątka.
— Czy jeszcze żyją? — spytał ktoś.
— O ile wiem, to tak. Cześć! — uprzejmie skinął głową w naszym kierunku. — Już słyszeliście, jak widzę.
— Właściwie to nie — powiedziała Louise, mimowolnie sięgając po moją rękę. — Tyle tylko, że wrócił jakiś statek. Ale nie znasz nazwisk?
Dane Mieczników odwrócił głowę obrzucając ją wściekłym spojrzeniem. — Kogo obchodzą nazwiska? — warknął. — Najważniejsze, że to nikt z nas. A poza tym to duży statek. — Podniósł się. Jeszcze wyraźniej było widać, jak bardzo jest zły, zapomniał nawet zabrać ze stołu żetony. — Idę tam — oświadczył. — Chciałbym zobaczyć, jak wygląda życiowy sukces.
Ludzie z krążowników otoczyli lądowisko, ale jednym ze strażników był Francy Hereira. Wokół zlotni tłoczyła się jakaś setka ludzi, a stawiał im czoła jedynie Hereira i dwie dziewczyny z amerykańskiego krążownika. Mieczników rzucił się ku wylotowi szybu usiłując coś zobaczyć, zanim jedna z dziewcząt zdążyła go przegonić. Widzieliśmy, jak rozmawia z jakimś pięciobransoletkowym poszukiwaczem. W międzyczasie wyłapywaliśmy strzępy plotek.
— … omal nie zginęli. Zabrakło im wody…
— … Są tylko wycieńczeni. Nic im nie będzie…
— … Dziesięć milionów dolarów premii, co do grosza, no i jeszcze procenty!
Klara wzięła Louise pod rękę i pociągnęła ją do przodu. Przepchałem się za nimi. — Czy wiadomo, czyj to statek? — spytała.
Hereira posłał jej nikły uśmiech i skinął głową w moim kierunku.
— Jeszcze nie — powiedział. — Właśnie to sprawdzają.
— Co znaleźli? — krzyknął ktoś z tyłu.
— O ile wiem, nowe artefakty.
— Ale to była Piątka? — spytała Klara.
Hereira przytaknął, potem zajrzał w dół. — Dosyć już, przyjaciele — powiedział. — Teraz proszę się cofnąć. Zaraz zaczną ich wyprowadzać.
Cofnęliśmy się odrobinę, ale było to i tak bez znaczenia, nie wyprowadzano ich na naszym poziomie. Pierwszy wyjechał jakiś ważniak z Korporacji, którego nazwiska nie mogłem sobie przypomnieć, później chiński strażnik, potem sanitariusze pomagający mężczyźnie w szpitalnym kitlu. Skądś znałem jego twarz, ale nie pamiętałem, jak się nazywa, widziałem go na jakimś pożegnalnym przyjęciu, może zresztą na niejednym. Był to niewysoki, starszy Murzyn, który latał już dwa lub trzy razy, ale bez sukcesów. Teraz miał oczy otwarte, nawet wyraziste, lecz wyglądał na krańcowo wycieńczonego. Obojętnie popatrzył na tłum zebranych wokół wejścia do zlotni, a potem zniknął z oczu.
Odwróciłem się i zobaczyłem, że Louise miała przymknięte oczy i cicho płakała. Klara otoczyła ją ramieniem. Przesuwając się wraz z tłumem dotarłem do nich i spojrzałem na Klarę pytająco. — To Piątka — odpowiedziała cicho. — Jej córka była w Trójce.