Литмир - Электронная Библиотека

— Sam dobrze wiesz.

— Proszę cię. Bob. Powiedz mi, jak to nazywasz.

— Na przykład, że mi go ssie.

— A jak inaczej?

— Jest całe mnóstwo określeń. Chociażby „brać w buzię”. Wydaje mi się, że słyszałem tysiące innych.

— Jakich?

Mój gniew i ból wzrastają i nagle mam już tego wszystkiego dość. — Skończ już tę pieprzoną zabawę — mówię. Bolą mnie kiszki i boję się, że zerżnę się w majtki. Tak jakbym znowu był dzieckiem. — O Boże, Sigfrid! Kiedy byłem małym chłopcem, rozmawiałem ze swoim misiem. Teraz mam czterdzieści pięć lat i znowu rozmawiam z głupią maszyną, jakby była żywa!

— Ale jest na to jeszcze inne określenie, prawda. Bob?

— Jest ich tysiące! Które wolisz?

— To, którego nie dokończyłeś. Proszę, dokończ teraz. Słowo to ma na pewno specjalne znaczenie dla ciebie, skoro nie możesz go nawet wypowiedzieć.

Przewracam się z powrotem na materac i teraz już naprawdę płaczę.

— Proszę cię. Bob. Co to za słowo?

— A niech cię diabli, Sigfrid. Zejść. To właśnie to. Zejść, zejść, zejść.

Rozdział 8

— Dzień dobry — odezwał się jakiś głos wdzierając się w sam środek snu, w którym z trudem przedzierałem się przez jakieś lotne piaski w środku Mgławicy Oriona. — Przyniosłem panu herbatę.

Otworzyłem jedno oko. Nad krawędzią hamaka patrzyły na mnie czarne jak węgiel oczy osadzone w twarzy koloru piasku. Obudziłem się ubrany i z kacem. Coś strasznie śmierdziało i zdałem sobie sprawę, że to ja.

— Nazywam się Shikitei Bakin. Proszę, niech pan wypije herbatę. Pomoże panu uzupełnić zapas płynu w organizmie.

Popatrzyłem nieco niżej i ujrzałem, że facet z herbatą kończy się w talii, był to ten sam beznogi mężczyzna z przytroczonymi do ciała skrzydłami, którego widziałem w tunelu dzień wcześniej.

— Uch — stęknąłem starając się powiedzieć coś więcej, aż w końcu udało mi się wykrztusić: — Dzień dobry. — Mgławica Oriona oddalała się w sen, podobnie jak wrażenie przedzierania się przez gwałtownie zestalające się chmury gazowe. Pozostał natomiast okropny smród. Pokój obrzydliwie cuchnął, nawet jak na Gateway i uświadomiłem sobie, że zarzygałem podłogę. Niewiele brakowało, bym zrobił to jeszcze raz. Bakin, powoli poruszając skrzydłami, zręcznie upuścił obok mnie na hamak zakorkowany termos. Potem poszybował w kierunku szafki i usiadł na niej.

— Zdaje się — powiedział — że ma pan badania lekarskie dziś o ósmej rano?

— Naprawdę? — udało mi się zdjąć kubek z termosu i wypić łyk herbaty. Była gorąca, bez cukru i prawie bez smaku, ale cofała w moich jelitach falę zbierających się wymiotów.

KTO JEST WŁAŚCICIELEM GATEWAY?

Gateway jest czymś wyjątkowym w historii ludzkości i bardzo wcześnie zdano sobie sprawę, że jest zbyt cenna, by mogła stać się własnością jednej grupy ludzi jakiegoś konkretnego rządu. Utworzono zatem Przedsiębiorstwo Gateway.

Przedsiębiorstwo Gateway (powszechnie nazywane „Korporacją”), jest wielonarodową organizacją, w której głównymi partnerami są rządy Stanów Zjednoczonych Ameryki, Związku Radzieckiego, Stanów Zjednoczonych, Brazylii, Konfederacji Wenusjańskiej i Nowej Ludowej Azji, a jej uczestnikami o ograniczonej odpowiedzialności są wszyscy ci, którzy podobnie jak ty podpisali załączoną umowę.

— Tak mi się wydaje. Taki tu zwyczaj. A poza tym pański piezofon dzwonił kilka razy.

Wróciłem do swojego — Uch…

— Sądzę, że to pana opiekun przypominał o badaniach. Już siódma piętnaście, panie…

— Broadhead — mruknąłem niewyraźnie, więc po chwili powtórzyłem:

— Nazywam się Bob Broadhead.

— Pozwoliłem sobie sprawdzić, czy pan się już obudził. Proszę pić herbatę, panie Broadhead. Życzę przyjemnego pobytu na Gateway.

Skinął głową i zeskoczył z szafki, poszybował w kierunku drzwi, przytrzymał się o nie rękami i już go nie było. Z ciężką głową reagującą łomotem na każdą zmianę pozycji zwlokłem się z hamaka próbując ominąć co brudniejsze miejsca na podłodze. Nawet się zbytnio przy tym nie uświniłem. Pomyślałem o zdepilowaniu brody, ale zarost miał już dwanaście dni i postanowiłem go jeszcze trochę zostawić, w końcu nie wyglądałem już na nieogolonego, a tak naprawdę to nie miałem siły.

Kiedy wtoczyłem się do gabinetu lekarskiego, okazało się, że spóźniłem się tylko pięć minut. Wszyscy inni z mojej grupy przyszli przede mną, musiałem więc poczekać i wejść ostatni. Pobrali mi trzy próbki krwi — z palca, łokcia i płatka ucha, z pewnością wykażą dziewięćdziesiąt procent alkoholu. Nie szkodzi. Badanie było jedynie formalnością. Jeśli przeżyłeś podróż na Gateway w statku kosmicznym, to przeżyjesz i wyprawę statkiem Heechów. Chyba, że coś się zdarzy. A wtedy to już koniec, choćbyś nawet miał końskie zdrowie.

Zdążyłem szybko wypić filiżankę kawy, którą ktoś sprzedawał na wózku obok zlotni (prywatny interes na Gateway? Nie wiedziałem, że coś takiego istnieje) i punktualnie wszedłem na pierwsze zajęcia. Zebraliśmy się w dużej sali na Poziomie Psa. Sala była długa, wąska i niska. Krzesła stały po dwa z każdej strony z przerwą pośrodku, jakby klasa była urządzona w autobusie. Sheri przyszła późno, świeża i pogodna, usiadła cichutko obok mnie. Była tam nasza grupa, cała siódemka, która przybyła z Ziemi, czteroosobowa rodzina z Wenus i paru innych — takich jak ja nieopierzeńców.

— Nie wyglądasz aż tak tragicznie — szepnęła Sheri, kiedy instruktor dumał nad rozłożonymi na biurku papierami.

— Widać, że mam kaca?

— W zasadzie nie. Przypuszczam jednak, że go masz. Słyszałam, jak wracałeś w nocy. Tak naprawdę — dodała znacząco — słyszał cię cały tunel.

Skrzywiłem się. Wciąż cuchnąłem, ale większość tego smrodu tkwiła najwyraźniej wewnątrz mnie. Nikt się ode mnie jakoś nie odsuwał, nawet Sheri.

Instruktor wstał i przez moment przyglądał się nam uważnie. — No dobrze — powiedział i zerknął z powrotem na papiery. Potem pokręcił głową. — Nie będę sprawdzał obecności — rzekł. — Prowadzę naukę kierowania statkami Heechów. — Zauważyłem, że miał mnóstwo bransolet, nie mogłem ich policzyć, ale było ich co najmniej z pół tuzina. Przez chwilę myślałem sobie o tych wszystkich, a spotykałem ich co krok, którzy już wielokrotnie wyruszali, a ciągle jeszcze się nie wzbogacili. — To jeden z waszych trzech kursów. Pozostałe dotyczą sposobów przeżycia w nieznanym środowisku oraz rozpoznawania wartościowych przedmiotów. Ja mam was nauczyć prowadzenia statku, a zaczniemy od praktyki. Proszę za mną.

Wstaliśmy więc i jak stadko gęsi wyszliśmy za nim z sali. Tunelem dotarliśmy do zlotni i przeszliśmy obok strażników, być może tych samych, którzy mnie stąd wczoraj przegnali. Tym razem skinęli tylko głową instruktorowi i przepuścili nas dalej. W końcu dotarliśmy do długiego, szerokiego i niskiego pomieszczenia, gdzie z podłogi wyrastało kilka pokrytych rdzą ściętych cylindrów. Wyglądały jak spalone kikuty drzew i upłynęła chwila, nim zdałem sobie sprawę, co to jest.

INSTRUKCJA UŻYCIA PRYSZNICA

Woda jest doprowadzana przez prysznic automatycznie. Czas użycia wynosi dwa razy po 45 sekund. Zaleca się mydlenie w przerwie między dwoma strumieniami.

Przysługuje ci prawo jednokrotnego użycia prysznica w ciągu trzech dni.

Dodatkowe korzystanie z prysznica obciąży twoje konto bankowe sumą pięciu dolarów za każde 45 sekund.

Ścisnęło mnie w gardle.

— To statki — wyszeptałem do Sheri głośniej, niż zamierzałem. Kilka osób przyjrzało mi się ze zdziwieniem. Jedną z nich — zauważyłem — była dziewczyna o gęstych czarnych brwiach, z którą tańczyłem poprzedniego wieczoru. Skinęła głową i uśmiechnęła się do mnie. Na jej ramieniu zobaczyłem bransolety i zastanawiałem się, co też ona tu robi i jak jej poszło w kasynie.

Instruktor zgromadził nas wokół siebie. — Jak już ktoś zauważył — powiedział — są to statki Heechów. Ściśle mówiąc, to lądowniki, które osiadają na planecie, jeśli ma się oczywiście dość szczęścia, by na nią natrafić. Nie wyglądają zbyt okazale, ale do każdego z tych kubłów na śmieci, które przed sobą widzicie, zmieści się pięć osób. Bez specjalnych wygód, ale jest to możliwe. Zazwyczaj jedna osoba pozostaje w statku głównym, a więc w lądowniku będą najwyżej cztery.

10
{"b":"303692","o":1}