Литмир - Электронная Библиотека

Kahane posłał Klarze nikły, rozgrzeszający uśmiech. — Masz coś do powiedzenia, to proszę bardzo — zachęcił ją. — Jeśli o mnie chodzi, uważam, że powinniśmy wejść na orbitę księżyca.

— To tylko bezsensowna strata paliwa — warknęła Klara.

— Masz lepszy pomysł?

— Co to znaczy „lepszy”? A zresztą, po co?

— Nie zbadaliśmy dokładnie księżyca — powiedział spokojnie Sam. — Obraca się dość powoli. Moglibyśmy wziąć lądownik i rozejrzeć się dokładnie. Może po drugiej stronie jest całe miasteczko Heechów.

— Marne szanse — mruknęła Klara cicho, wyjaśniając tym samym, kto wypowiedział te słowa poprzednio. Chłopcy nie zwracali na nią uwagi. Wszyscy trzej schodzili już do lądownika zostawiając nas samych w kapsule.

Klara zniknęła w toalecie. Zapaliłem papierosa, jednego z ostatnich, jakie miałem, i powoli wydmuchiwałem pióropusz dymu w obłok, który już unosił się nieruchomo w zamarłym powietrzu. Kapsuła lekko drżała, widziałem na ekranie, jak odległy brązowawy dysk księżyca przesuwa się ku górze, a w chwilę później zobaczyłem sunący w jego kierunku maleńki, jaskrawy wodorowy płomień lądownika. Zastanawiałem się, co bym zrobił, gdyby zabrakło im paliwa, rozbili się lub gdyby mieli jakąś awarię. W podobnej sytuacji musiałbym ich tam zostawić na zawsze. A zastanawiałem się, czy starczyłoby mi odwagi, by zrobić to, co zrobić powinienem. Byłoby to okropne, bezsensowne marnotrawienie ludzkich istnień. Co myśmy tu robili? Czyżbyśmy przebyli setki czy tysiące lat świetlnych po to, by serca nam pękły z rozpaczy?

Złapałem się na tym, że trzymam się za pierś, jakby nie była to tylko metafora. Splunąłem na peta i zgaszonego włożyłem do torby na odpadki. Drobniutkie grudki popiołu unosiły się w powietrzu tam, gdzie je nieopatrznie strząsnąłem, ale nie miałem ochoty za nimi gonić. Przyglądałem się, jak ogromny, cętkowany półksiężyc planety pojawia się w rogu ekranu, podziwiałem go jak dzieło sztuki, żółtawa zieleń po stronie dziennej, bezkształtna czerń po drugiej stronie terminatora. W świetle paru jasnych gwiazd, które przebłyskiwały przez cieńsze warstwy zewnętrzne atmosfery można się było zorientować, gdzie się ona zaczyna, większa jej część była jednak tak gęsta, że nic przez nią nie przebijało. Oczywiście, nie było mowy o lądowaniu. Nawet jeśli powierzchnia planety była twarda, skrywały ją takie ilości gęstego gazu, że nigdy byśmy się spod niego nie wydostali. W Korporacji mówi się o konstrukcji specjalnego lądownika docierającego do planet typu Jupitera, być może zrobią go pewnego dnia, ale dla nas to i tak za późno.

Klara ciągle jeszcze była w toalecie.

Rozciągnąłem uprząż w poprzek kabiny, wsunąłem się do środka, oparłem głowę i zasnąłem.

Cztery dni później wrócili. Z niczym.

Dred i Ham Tayeh byli posępni, brudni i wściekli, Sam Kahane wyglądał na zadowolonego. Nie dałem się jednak na o nabrać, gdyby znaleźli coś ciekawego, przekazaliby wiadomość przez radio. Chciałem się mimo wszystko czegoś dowiedzieć.

— No i co, Sam? — spytałem.

— Kompletne zero — odpowiedział. — Skała, ani śladu czegoś, po co warto by się pofatygować. Ale mam pomysł.

Klara stanęła obok mnie, patrząc z zainteresowaniem na Sama. Ja przyglądałem się dwóm pozostałym. Wyglądali, jakby znali pomysł Sama i jakby nie bardzo im się podobał.

— Ta gwiazda jest podwójna — powiedział.

— Skąd wesz? — zapytałem.

— Sprawdziłem na skanerze. Widzieliście to wschodzące niebieskie cudo? — Rozejrzał się, potem uśmiechnął. — Nie wiem wprawdzie, gdzie się teraz znajduje, ale było niedaleko planety, kiedy robiliśmy zdjęcia. Nastawiłem na nią skaner. Odczyt wydał mi się nieprawdopodobny. Musi to być drugi składnik gwiazdy podwójnej, który znajduje się nie dalej niż pół roku świetlnego.

— Równie dobrze może to być jakiś wędrowiec — zauważył Ham Tayeh. — Mówiłem ci, taki, który przypadkiem się tam znalazł.

Kahane wzruszył ramionami. — No i co. To w końcu niedaleko.

— Czy są jakieś planety? — wtrąciła się Klara.

— Nie wiem — przyznał. — Ale poczekaj, chyba coś jest tutaj.

Popatrzyliśmy na ekran. Nie było wątpliwości, o której gwieździe mówił Kahane. Była jaśniejsza niż widziany z Ziemi Syriusz, miała jasność co najmniej minus dwa.

— To ciekawe — powiedziała Klara spokojnie. — Wolałabym się mylić, ale chyba wiem, o co ci chodzi, Sam. Pół roku świetlnego to co najmniej dwa lata podróży z maksymalną szybkością lądownika, zakładając, że wystarczy nam paliwa. A wiemy, że nie wystarczy.

— Tak — ciągnął Sam — ale myślałem, że gdybyśmy skorzystali z głównego napędu statku…

— Przestańcie! — Mnie samego zaskoczył mój własny krzyk. Drżałem cały, nie mogłem się opanować. Przez moment wydawało mi się, że z przerażenia, chwilę później, że z wściekłości. Podejrzewam, że gdybym w tym momencie miał w ręku broń, zastrzeliłbym Sama bez wahania.

Klara dotknęła mego ramienia, by mnie uspokoić. — Sam — powiedziała, bardzo łagodnie, jak na nią. — Rozumiem, co czujesz. — Kahane wrócił z pustymi rękoma z pięciu kolejnych wypraw. — Na pewno coś takiego dałoby się zrobić.

Patrzył na nią z zaskoczeniem, a jednocześnie podejrzliwie i nieufnie. — Naprawdę?

— Wydaje mi się, że gdyby zamiast ziemskich patałachów w tym statku siedzieli Heechowie, wiedzieliby co zrobić. Przylecieliby tutaj, rozejrzeli się i powiedzieli: „Popatrzcie, nasi przyjaciele”, może zresztą nie „przyjaciele”, ale w każdym razie coś, co ich tu sprowadziło, a więc: „nasi przyjaciele pewnie wyjechali. Nie ma ich w domu. Może, cholera, są w ogródku?”. Nacisnęliby kilka guziczków i wystrzeliliby prosto do tej niebieskiej gwiazdy. — Przerwała na chwilę i popatrzyła na Sama wciąż trzymając mnie za rękę. — Tylko, że my nie jesteśmy Heechami.

— Chryste, Klaro! Wiem o tym. Musi na to być jednak jakiś sposób!

Skinęła głową. — Oczywiście, ale my go nie znamy. Wiemy jedynie, że po zmianie kursu żaden statek nie zdołał szczęśliwie wrócić. Pamiętaj, ani jeden.

Nie odpowiedział; wpatrywał się jedynie w wielką, niebieską gwiazdę na ekranie. — Przegłosujmy to — rzekł.

Głosowanie oczywiście dało cztery do jednego przeciw zmianie ustawienia i aż do momentu przekroczenia prędkości światła Ham Tayeh stał bez przerwy między Samem a pulpitem sterowniczym.

Podróż z powrotem na Gateway nie była dłuższa niż w tamtą stronę, ciągnęła się jednak niemiłosiernie.

Rozdział 17

Zdaje mi się, że klimatyzacja Sigfrida znowu nawaliła, ale nic już nie mówię. Stwierdziłby tylko, że temperatura wynosi dokładnie 5°C, tak jak zawsze, i spytałby, dlaczego uczuciem gorąca usiłuje wyrazić mój ból wewnętrzny. A ja mam już dosyć takich tekstów.

— Mówiąc szczerze — stwierdzam głośno — nie mogę cię już znieść.

— Bardzo mi przykro. Rob. Byłbym ci jednak wdzięczny, gdybyś mi powiedział coś więcej o swoim śnie.

— A, cholera. — Poluźniam nieco przytrzymujące mnie paski, bo cisną. W ten sposób odłączam również niektóre z urządzeń kontrolnych Sigfrida, ale wyjątkowo nie zwraca mi na to uwagi. — To całkiem nudny sen. Jesteśmy w statku. Dolatujemy do planety, która wpatruje się we mnie, niczym ludzka twarz. Nie widzę oczu, bo zasłaniają je brwi, ale z jakiegoś powodu wiem, że ta twarz płacze i to przeze mnie.

— Czy ją rozpoznajesz?

— Nie. To twarz jakiejś kobiety.

— Wiesz, dlaczego płacze?

— Raczej nie, ale to przeze mnie. Jestem tego pewien.

Chwila milczenia. — Czy mógłbyś zapiąć z powrotem paski? — mówi.

Przestaję nad sobą panować. — Czyżbyś się bał — w moim głosie brzmi drwina — że nagle wstanę i rzucę się na ciebie?

— Oczywiście, że nie. Ale będę ci wdzięczny, jeśli zrobisz to, o co proszę.

Zaczynam zapinać je powoli i niechętnie. — Zastanawiam się tylko, co mi po wdzięczności programu komputerowego.

Nie odpowiada, chce mnie przetrzymać. Pozwalam mu wygrać i mówię:

— W porządku, już jestem w kaftanie bezpieczeństwa. Jakie to wstrząsy zamierzasz mi zaaplikować, że aż trzeba mnie związać?

30
{"b":"303692","o":1}