— Zarobiłam kupę forsy. Napij się. Bob, ja stawiam.
Pozwoliłem, by ktoś włożył mi kieliszek w rękę i skręta w drugą, i zanim się zaciągnąłem, udało mi się spytać, co takiego znalazła.
— Broń! Wspaniałą broń Heechów. Setki sztuk. Sess mówi, że będzie za to przynajmniej pięć milionów. Plus procenty… jeżeli oczywiście komuś uda się ją skopiować.
Wypuściłem dym i resztki smaku zabiłem łykiem „Białej Błyskawicy”. — Co to za broń?
— Przypomina koparki tunelowe, ale jest przenośna. Może przebić każdą powłokę. Podczas lądowania zginęła Sara alla Fanta — jedno z tych urządzeń przedziurawiło jej skafander. Działką Sary podzielę się więc z Timem, będzie więc tego dwa i pół miliona na głowę.
— Moje gratulacje — powiedziałem. — Wprawdzie wydaje mi się, że nowe sposoby zabijania są chyba ostatnią rzeczą, jaką ludzkość potrzebuje, tym niemniej jednak — gratuluję. — Osiągnąłem postawę moralnej wyższości, której właśnie potrzebowałem. Za mną, zawieszony w powietrzu, znajdował się Shicky i przypatrywał mi się.
— Chcesz pociągnąć? — zaproponowałem skręta. Pokręcił głową.
— Shicky — powiedziałem — to nie ode mnie zależało. Mówiłem im, to znaczy… nie mówiłem im, żeby ciebie nie wzięli.
— A czy mówiłeś, żeby wzięli?
— To nie ode mnie zależało — powtórzyłem. — Posłuchaj — zauważyłem nagle wyjście z tej całej sytuacji. — Ponieważ Louise się udało, Sess prawdopodobnie nie poleci. Możesz przecież wejść na jego miejsce.
Cofnął się patrząc na mnie bacznie, zmienił się tylko wyraz jego twarzy. — To ty nic nie wiesz? — zapytał. — Sess rzeczywiście odwołał swój udział, ale jego miejsce jest już zajęte.
— Przez kogo?
— Przez kogoś, kto właśnie stoi za tobą — powiedział. Odwróciłem się, a ona stała za mną trzymając kieliszek w dłoni i przyglądając mi się z wyrazem twarzy, którego nie mogłem odczytać.
— Cześć, Bob! — powiedziała Klara.
RAPORT LOTU
Pojazd 3-184. Wyprawa 019D140. Załoga S. Kotsis, A. McCarthy, K. Metsuoko.
Czas przelotu: 615 dni 9 godzin. Brak raportu załogi z miejsca przeznaczenia. Sferyczny zapis skanera niezrozumiały. Nie udało się zidentyfikować żadnych jego elementów.
Brak resume.
Zapis z dziennika wyprawy: „To 281 dzień lotu. Metsuoko wyciągnął pusty los i popełnił samobójstwo. 40 dni później decyzję taką samą podjęła Alicia. Wszystko na darmo, bo nie nastąpił jeszcze obrót. Racje, które pozostały, nie wystarczą mi, nawet jeśli wliczę w to ciała Alicji i Kenny'ego, które nadal spoczywają nietknięte w zamrażalniku. Przestawiam więc pojazd na kontrolę automatyczną i połykam pigułkę. Pozostawiliśmy listy, które prosimy przekazać odpowiednim adresatom, o ile oczywiście ten cholerny statek kiedykolwiek powróci”.
Program Lotów wysunął sugestię, że Piątka z podwójną racją żywności i jednoosobową załogą mogłaby wykonać to zadanie i szczęśliwie powrócić. Propozycja włączona do programu realizowanego w dalszej kolejności, gdyż brak istotnych korzyści, które by z niej wynikały.
Do przyjęcia przygotowałem się odpowiednio wcześniej wypiwszy dostateczną ilość drinków w kantynie, byłem już w dziewięćdziesięciu procentach pijany, a w dziesięciu skuty. Jednak kiedy patrzyłem na nią, wszystko wyparowało ze mnie natychmiast. Postawiłem kieliszek, dałem komuś skręta, wziąłem Klarę za rękę i wyprowadziłem z pokoju.
— Czy dostałaś moje listy? — zapytałem.
Wyglądała na zaskoczoną. — Listy? — potrząsnęła głową. — Pewnie je wysłałeś na Wenus. Nie dotarłam tam. Po drodze spotkałam statek kursujący po ekliptyce i zmieniłam plany. Wróciłam na orbiterze.
— Och, Klaro!
— Och, Bob! — przedrzeźniała mnie uśmiechając się szeroko. Jej uśmiech nie był jednak aż tak miłym obrazem, ponieważ widać było, że brak jej jednego zęba, tego, który wybiłem. — Cóż więc mamy sobie do powiedzenia?
Objąłem ją — … Że cię kocham, że jest mi strasznie przykro, a także że chciałbym ci to jakoś wynagrodzić. Pragnę żebyśmy się pobrali, mieszkali razem, mieli dzieci…
— O Jezu, Bob! — westchnęła odpychając mnie, dość zresztą delikatnie. — Jak już zaczniesz mówić, to usta ci się nie zamykają. Wstrzymaj się z tym na moment. Nie ucieknę.
— Nie widzieliśmy się tyle czasu!
— Nie gadaj głupstw — zaśmiała się. — Nie jest to najlepszy dzień dla Strzelców na podejmowanie decyzji, zwłaszcza w sprawach miłości. Pogadamy o tym kiedy indziej.
— Znowu te brednie! Nie wierzę w to zupełnie!
— Ale ja wierzę.
— Poczekaj. — Nagle spłynęło na mnie olśnienie. — Na pewno uda mi się zamienić z kimś z pierwszego statku. A może Susie zamieniłaby się z tobą?
— Nie sądzę, żeby miała na to ochotę — pokręciła głową nie przestając się uśmiechać. — A poza tym są i tak wystarczająco niezadowoleni, że zastąpiłam Sessa. Nigdy nie zgodzą się na kolejną podmianę w ostatniej chwili.
— Nic mnie to nie obchodzi!
— Bob — powiedziała — nie popędzaj mnie. Dużo o nas myślałam. Sądzę, że między nami jest coś, nad czym warto popracować. Nie wszystko jednak jest już dla mnie jasne. Nie chciałabym tego poganiać.
— Ależ Klaro…
— Zostawmy to tak, jak jest. Polecę pierwszym statkiem, ty drugim. Kiedy dotrzemy tam, dokąd mamy dolecieć, będziemy mogli pogadać. Może nawet uda nam się razem wrócić. A tymczasem oboje zastanówmy się, czego tak naprawdę chcemy.
— Ależ, Klaro… — były to jedyne słowa, które przychodziły mi na myśl, i jakie w kółko powtarzałem.
Pocałowała mnie i odepchnęła. — Bob — powiedziała — nie śpiesz się tak. Mamy przed sobą mnóstwo czasu.
Rozdział 27
— Powiedz mr, Sigfrid — pytam — czy jestem bardzo zdenerwowany? Tym razem przyoblekł się w hologram Zygmunta Freuda i patrzy na mnie wojowniczym wzrokiem, o którym zupełnie nie można powiedzieć, że jest gemutlich. Ale jego głos to nadal ten sam łagodnie brzmiący smutny baryton. — Owszem — mówi — moje sensory wykazują, że jesteś teraz mocno poruszony.
— Tak też myślałem — rzucam przekręcając się na materacu.
— Czy możesz mi powiedzieć dlaczego?
— Nie! — Miałem cały taki tydzień: cudowny seks z Doreen i S. Laworowną i potoki łez pod prysznicem, fantastyczne licytacje i rozgrywki w turnieju brydżowym i kompletna rozpacz, jaka mnie ogarniała w drodze do domu. — Czuję się jak huśtawka! — wrzeszczę. — Poruszyłeś coś, z czym nie mogę sobie poradzić.
— Sądzę, że nie doceniasz swoich umiejętności opanowywania bólu — mówi uspokajająco.
— Odpieprz się, dobrze? Co ty możesz wiedzieć o ludzkich zdolnościach?
— Znowu wracamy do tego samego? — prawie że wzdycha.
— Owszem, do cholery! — To zabawne, ale czuję się mniej zdenerwowany. Udało mi się go wciągnąć w dyskusję i niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
— To prawda, że jestem tylko maszyną. Ale za to tak skonstruowaną, by rozumieć ludzi, i możesz mi wierzyć, że konstrukcja jest właściwa.
— Konstrukcja? Sigfrid — staram się go przekonać — nie jesteś przecież istotą ludzką. Możesz wiedzieć, ale nigdy nie będziesz czuć. Nie masz pojęcia, co czuje człowiek zmuszony do podejmowania decyzji i dźwigający ich ciężar emocjonalny. Nie możesz wiedzieć, co to znaczy związać przyjaciela, by w ten sposób powstrzymać go od popełnienia morderstwa. Nie rozumiesz, co się czuje, kiedy umiera ukochana osoba. l gdy wiesz na dodatek, że to twoja wina. Nie znasz strachu, który ściska za gardło.
— Wiem to wszystko — mówi łagodnie. — Naprawdę. Chciałbym się zorientować, dlaczego jesteś aż tak poruszony. Pomóż mi więc.
— Nie!
— Twoje podniecenie oznacza jednakże, że dotykamy głównego nerwu…
— Daruj sobie te dentystyczne metody! — Ale ta analogia nie odciąga go ani na chwilę od tematu, jego obwody są dzisiaj doskonale zestrojone.
— Nie jestem dentystą. Bob. Jestem psychoanalitykiem i mówię ci, że…
— Przestań! — wiem, co muszę zrobić, by odwrócić jego uwagę od miejsca, które boli. Od tamtej pory nie używałem tej sekretnej formuły S. Laworowny, ale teraz chcę się nią powtórnie posłużyć. Wypowiadam słowa, które przemieniają Sigfrida z dzikiego tygrysa w potulnego kociaka, przewraca się na plecy i pozwala mi głaskać się po brzuszku. Jednocześnie rozkazuję mu, by odegrał co barwniejsze kawałki rozmów z atrakcyjnymi i wysoce kapryśnymi pacjentkami. Reszta godziny mija niczym na filmie porno, tak więc jeszcze raz wyszedłem z jego pokoju bez szwanku.