— Może zagramy w pokera. Bob?
— Nie, dziękuję.
— No, chodź. Potrzebujemy czwartego (w chińskim pokerze rozdaje się całą talię, po trzynaście kart dla każdego. Inaczej nie da się grać).
— Nie mam ochoty.
— A nich cię cholera! — wykrzykuje z nagłą wściekłością. — Nie dość, że jesteś gówno wart jako członek załogi, jeszcze na dodatek nie chcesz grać!
Potem ponuro tasował karty pół godziny za każdym razem, tak jakby zręczność w tej czynności była dla niego sprawą życia i śmierci. I gdyby się dobrze zastanowić — pewnie była. Spróbujcie sobie to sami wyobrazić. Jesteście na przykład w Piątce i po siedemdziesięciu pięciu dniach jeszcze nie nastąpił obrót. Od razu wiadomo, że zapasy nie wystarczą dla pięciu ludzi dłużej niż trzysta dni. Ale mogą wystarczyć dla czwórki. Albo trójki. Albo dwójki. Albo dla jednego. W tym momencie jasne jest, że przynajmniej jedna osoba nie wróci żywa, większość załóg w takiej sytucji rozdaje karty. Ten, kto przegrywa, uprzejmie podrzyna sobie gardło. Jeśli przegrywający nie jest zbyt grzeczny, pozostała czwórka daje mu lekcję dobrych manier.
Wiele statków, które wyruszyły jako Piątki, wróciło jako Trójki. Niektóre powróciły jako Jedynki.
Staraliśmy się więc, by czas mijał. Nie przychodziło to jednak łatwo, a na pewno nie od razu.
Seks był chwilowo niezastąpionym lekarstwem. Godzinami leżeliśmy oboje z Klarą, przysypiając na moment, by chwilę potem zbudzić się i zacząć kochać się od nowa. Podejrzewam, że tamci robili to samo. Wkrótce lądownik zaczął cuchnąć jak chłopięca przebieralnia. Potem zaś wszyscy już szukaliśmy samotności. Oczywiście na statku nie było dosyć miejsca na samotność dla wszystkich na raz, ale robiliśmy, co tylko można. Za ogólną zgodą zaczęliśmy pojedynczo spędzać godzinę czy dwie w lądowniku. Kiedy ja tam schodziłem, chłopcy jakoś tolerowali Klarę. Kiedy przychodziła kolej Klary — grałem z nimi w karty. Gdy zaś wychodził jeden z nich — pozostali dwaj dotrzymywali nam towarzystwa. Nie wiem, co inni robili w samotności, ja głównie wpatrywałem się w Kosmos. Dosłownie — patrzyłem przez wizjer na kompletną ciemność. Nie można było niczego zobaczyć, ale czerń była lepsza niż wnętrze statku, którego miałem już absolutnie dość.
Po pewnym czasie każdy z nas znalazł sobie ulubione zajęcie. Ja słuchałem taśm, Dred oglądał pornodyski, Ham otwierał składaną klawiaturę i grał w słuchawkach muzykę elektroniczną (mimo słuchawek muzykę czasem dało się słyszeć, i zaczęło mnie mdlić od Bacha, Palestriny i Mozarta). Sam Kahane usadzał nas jak w szkole i żeby zrobić mu przyjemność, spędzaliśmy wiele czasu na rozważaniach o naturze gwiazd neutronowych, czarnych dziur i galaktyk Seyferta, chyba że przerabialiśmy po raz kolejny analizy, które należy przeprowadzać przed wylądowaniem na jakiejś nowej planecie. Głównym pożytkiem z tych zajęć było to, że udawało nam się przez całe pół godziny nie czuć do siebie nienawiści. W pozostałych chwilach — niestety — nie mogliśmy na siebie patrzeć. Nie wytrzymywałem tego ciągłego tasowania kart przez Hama. Dred odczuwał nieuzasadnioną wrogość wobec moich nielicznych papierosów. Pachy Sama były czymś strasznym, nawet w fetorze zgnilizny wypełniającym kapsułę, wobec którego najgorsze powietrze na Gateway zdawało się olejkiem różanym. A Klara? — Klara miała także swoje przyzwyczajenia. Lubiła szparagi. Zabrała ze sobą cztery kilo suszonych warzyw, żeby mieć jakąś odmianę i jakieś zajęcie, i chociaż zawsze dzieliła się ze mną, a czasami nawet zapraszała pozostałych, to szparagi jadła sama. Szparagi powodują osobliwą woń moczu. Niezbyt to romantyczne dowiadywać się z zapachu we wspólnej toalecie, co jadła twoja ukochana.
UWAGI O NARODZINACH GWIAZD
Dr Asmenion: Przypuszczam, że większość z was bardziej interesuje się premiami naukowymi niż sama astrofizyka. Nie ma się jednak za bardzo czym przejmować. Prawie cała robotę odwala za was instrumenty badawcze. Wy natomiast prowadzicie regularne obserwacje, a jeśli natraficie na coś ciekawego, zostanie to właściwie ocenione po waszym powrocie.
Pytanie: Czy mam szukać czegoś szczególnego?
Dr Asmenion: Oczywiście. Na przykład jeden poszukiwacz zgarnął kiedyś pół miliona, gdy znalazłszy się w pobliżu Mgławicy Oriona stwierdził, że pewne partie chmury gazowej wykazują wyższa temperaturę niż reszta. Doszedł do wniosku, że oto właśnie powstaje nowa gwiazda. Gęstniejący gaz zaczynał zwiększać swa temperaturę. Uznał, iż w ciągu następnych dziesięciu tysięcy lat w tym właśnie miejscu powstanie prawdopodobnie wyraźny układ słoneczny, toteż wykonał specjalny wykres tej części nieba. Dostał więc za to premię. Teraz Korporacja wysyła tam co roku statek, by zrobić nowe pomiary. Płacą sto tysięcy premii, z czego połowę otrzymuje ów poszukiwacz. Jeśli chcecie, mogę podać współrzędne podobnych miejsc, jak na przykład Mgławicy Trójdzielnej. Może to nie będzie warte pół miliona, ale zawsze coś.
A była mimo wszystko moją ukochaną — naprawdę. W ciągu tych niekończących się godzin spędzonych w lądowniku nie tylko kochaliśmy się, ale również rozmawialiśmy. Niczyich myśli nie znałem ani trochę tak dobrze, jak myśli Klary. Musiałem ją kochać. Nie mogłem nic na to poradzić, i nie mogłem przestać.
Nigdy nie przestanę.
Dwudziestego trzeciego dnia grałem na elektronicznym pianinie Hama, kiedy nagle zrobiło mi się niedobrze. Wahająca się grawitacja, której już wcale nie zauważałem, nagle zaczęła rosnąć. Spojrzałem w górę i napotkałem wzrok Klary. Uśmiechała się bojaźliwie, prawie na granicy łez. Wskazała palcem, a tam w zwojach szklanej spirali, niczym małe migocące rybki, goniły się złotawe iskierki. Objęliśmy się i trwaliśmy tak chichocząc, podczas gdy przestrzeń dokoła nas obracała się i podłoga stawała się sufitem. Dotarliśmy do połowy drogi. Została nam nawet jeszcze rezerwa czasowa.
Rozdział 15
Gabinet Sigfrida, jak wszystkie inne, znajduje się oczywiście pod Kloszem. Nie może w nim być za ciepło ani za zimno. Ale czasami mi się wydaje, że jest gorąco. — O Boże! — mówię mu wtedy — jaki tu upał! Chyba wysiadła ci klimatyzacja.
— Nie mam klimatyzacji, Robbie — odpowiada cierpliwie. — Wracając zaś do twojej matki…
— Pies z nią — mówię. — Z twoją zresztą też…
Następuje chwila milczenia. Wiem, jakie myśli obiegają jego obwody i czuję, że będę żałował mojej porywczej reakcji. Dodaję więc szybko: — Ten upał naprawdę źle na mnie działa.
— To tobie jest tu gorąco — poprawia mnie.
— Co takiego?
— Moje czujniki wykazują, że temperatura twego ciała podwyższa się prawie o stopień, gdy rozmawiamy o pewnych sprawach — to znaczy o twojej matce, o kobiecie imieniem Gelle — Klara Moyniin, o twej pierwszej wyprawie, trzeciej. Danie Miecznikowie i o wydalaniu.
— Znakomicie! — wyję z nagłą wściekłością. — To znaczy, że mnie szpiegujesz?
— Dobrze wiesz, że rejestruję twoje sygnały zewnętrzne — stwierdza z wyrzutem. — Nic w tym złego. W końcu nawet przyjaciel potrafi zauważyć, że się rumienisz, jąkasz, czy zaciskasz pięści.
— Ach, tak!
— Właśnie tak. Rób. Mówię ci o tym, ponieważ wydaje mi się, że powinieneś zdawać sobie sprawę z tego, iż tematy te wywołują u ciebie silne emocje. Może chciałbyś porozmawiać, dlaczego tak się dzieje?
— Nie! Chciałbym raczej porozmawiać o tobie, Sigfrid! Co jeszcze Przede mną ukrywasz? Liczysz moje erekcje? Założyłeś podsłuch w moim łóżku? Nagrywasz moje rozmowy?
— Nie, Bob, nie robię niczego takiego. — Chciałbym wierzyć, że to prawda. Potrafię sprawdzić, czy nie kłamiesz.
Chwila milczenia. — Wydaje mi się, że nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi.
— Nie musisz — drwię sobie. — Jesteś po prostu maszyną. — Wystarczy, że ja rozumiem. Jest mi bardzo potrzebna ta niewielka tajemnica, którą chowam przed Sigfridem. W kieszeni mam skrawek papieru.