Transkrypcja pytań i odpowiedzi z wykładu profesora Hegrameta.
Pytanie: Jak wyglądali Heechowie?
Profesor Hegramet: Tego nikt dokładnie nie wie. Nigdy nie znaleźliśmy czegoś, co by przypominało fotografię, rysunek, z wyjątkiem może dwóch lub trzech map. Ani nawet książki.
Pytanie: Czy posiadali jakiś system gromadzenia wiedzy, jak na przykład, pismo?
Profesor Hegramet: Oczywiście, coś takiego musieli mieć. Co to jednak dokładnie było, tego nie wiem. Podejrzewam, że … ale to tylko domysły.
Pytanie: Co?
Profesor Hegramet: Proszę pomyśleć o naszych metodach i jak zostałyby one przyjęte w czasach pre-technologicznych. Gdybyśmy na przykład pokazali Euklidesowi książkę, z pewnością domyśliłby się, co to jest, nawet gdyby nie rozumiał jej treści. Co by jednak powiedział na kasetę magnetofonowa? Na pewno nie wiedziałby, co z nią zrobić. Podejrzewam, a raczej jestem pewien, że my posiadamy takie właśnie „książki” Heechów, których nie rozpoznajemy. Może to sztabka metalu? A może spirala Q na statkach, której działania nie znamy. Od dawna już podejrzewamy coś takiego. Sprawdzono też je na obecność kodów magnetycznych, zapisów chemicznych, czy mikrożłobienia. I nic z tego nie wyszło. Niewykluczone, że nie dysponujemy przyrządami potrzebnymi do odcyfrowania zakodowanych przekazów.
Pytanie: Jednej rzeczy zupełnie nie rozumiem. Dlaczego Heechowie opuścili tunele i cały swój świat? Dokąd się udali?
Profesor Hegramet: Młoda damo, sam chciałbym to wiedzieć.
Prawdopodobnie prędzej czy później badania teleskopowe wyjaśniłyby tę zagadkę, ale nie było to takie ważne. Potem Słynny Sylvester Macklen, który do czasu swej wyprawy nie był nikim sławnym, ledwie jednym z wielu szperaczy tunelowych na Wenus, odnalazł statek Heechów, dotarł do Gateway, gdzie zginął. Udało mu się jednak — inteligentnie aranżując eksplozję pojazdu powiadomić ludzi, gdzie się znajduje. Wtedy NASA skierowała tam swój próbnik, dotąd badający chromosferę Słońca, Gateway została odkryta i stanęła otworem przed człowiekiem.
Wewnątrz były gwiazdy.
Wewnątrz — ujmując to w sposób mniej poetycki a bardziej dosłowny — znajdowało się prawie tysiąc małych statków kosmicznych przypominających olbrzymie grzyby. Były różnej wielkości i kształtu. Najmniejsze, zakończone półkuliście, wyglądały jak pieczarki, które kupić można w sklepie i które hoduje się w oczyszczonych z iłu tunelach Wyoming. Większe, spiczaste, przypominały smardze. Wewnątrz kapeluszy znajdowały się pomieszczenia mieszkalne oraz system napędowy, którego nikt nie rozumiał. Na dolną część składały się rakiety chemiczne podobne do tych, jakich używano do pierwszych lądowników księżycowych.
Nikt nigdy nie odkrył, jaki napęd mają te kapelusze lub też jak można nimi kierować.
To, że podejmujemy ryzyko z czymś, czego nikt nie rozumie, niepokoiło nas wszystkich. Kiedy się leci w statku Heechów, nie ma się nad nim żadnej kontroli. Ich kursy wpisane zostały w system kierowania w sposób, którego do tej pory nikt nie wyjaśnił, jeśli wybrałeś jakiś kurs, to koniec — nie mogłeś go już zmienić, nie wiedziałeś, dokąd cię prowadzi, podobnie jak nie wiesz, co zawiera paczka z prezentem, dopóki jej nie otworzysz.
Ale statki wciąż były sprawne. Były sprawne po upływie, jak mówią, może i pół miliona lat.
Pierwszemu facetowi, który miał tyle odwagi, by wsiąść do jednego z nich i wystartować, powiodło się. Pojazd wysunął się ze swojego leja na powierzchnię asteroidu. Zamigotał, zajaśniał i zniknął.
Trzy miesiące później był już z powrotem z wygłodzonym, zszokowanym lecz triumfującym astronautą na pokładzie. Dotarł do innej gwiazdy! Okrążył wielką szarą planetę otoczoną wirującymi żółtymi obłokami, po czym udało mu się przestawić stery, a wbudowany system kierowania przywiódł go dokładnie do tego samego leja.
Wysłano więc następny statek, tym razem w jednym z tych dużych pojazdów w kształcie smardza znalazła się czteroosobowa załoga i olbrzymie zapasy żywności i sprzętu. Nie było ich raptem jakieś pięćdziesiąt dni. W tym czasie nie tylko znaleźli się w innym systemie słonecznym, ale także użyli i lądownika, by dotrzeć na powierzchnię planety. Nie zastali tam żadnych żywych istot… ale kiedyś tam były.
Znaleźli jakieś szczątki. Wprawdzie niezbyt dużo — trochę gruzu na szczycie góry, która uniknęła zniszczenia, jakie dotknęło planetę. Z radioaktywnego pyłu wydobyli cegłę, ceramiczny sworzeń, na poły stopioną bryłkę, która wyglądała jakby kiedyś była chromowym fletem.
Potem już zaczęła się gorączka podróży gwiezdnych… a my byliśmy jej cząstką.
Rozdział 5
Z Sigfrida jest całkiem bystra maszyna, ale niekiedy zupełnie go nie rozumiem. Zawsze mnie prosi, bym opowiadał mu swoje sny. Czasami jednak, kiedy przychodzę cały podniecony chcąc opisać mu jakiś podręcznikowy sen, o którym wiem, że mu się spodoba i w którym pełno symboli fallicznych, fetyszyzmu jak i poczucia winy, rozczarowuje mnie. Podejmuje zupełnie inny dziwaczny temat, który nie ma z nim nic wspólnego. Opowiadam mu wszystko, a wtedy siada i klekocze przez chwilę, brzęczy, warczy — oczywiście tylko w mojej wyobraźni — po czym mówi:
— Porozmawiajmy o czymś innym. Bob. Interesują mnie pewne rzeczy, które opowiadałeś o tej Gelle Klarze Moylin.
— Sigfrid, znowu zbaczasz z tematu.
— Nie sądzę.
— Ale ten sen. O Boże! Czy nie zdajesz sobie sprawy, jakie to ważne? A co z symbolem matki, który się w nim pojawia?
— Pozwól, że sam zadecyduję, co mam robić.
— Czy pozostaje mi więc jakiś wybór? — odpowiadam ponuro.
— Zawsze masz możliwość wyboru. Chciałbym jednak zacytować ci coś, co już mi kiedyś powiedziałeś. — Przerywa i wtedy słyszę swój własny głos odtworzony z jednej z jego taśm.
— Sigfrid! Odbieram narastający ból, poczucie winy i cierpienie, i nie mogę sobie z tym poradzić. Czeka, bym się odezwał.
— Niezłe nagranie — przyznaję po chwili — wolałbym jednak porozmawiać o fiksacji na matce w moich snach.
— Wydaje mi się, że bardziej efektywne byłoby zajęcie się tamtą drugą sprawą. Nie wykluczone, że łączą się ze sobą.
— Naprawdę? — podnieca mnie myśl o przedyskutowaniu tej teoretycznej możliwości w bezstronny filozoficzny sposób, ale Sigfrid przerywa mi z miejsca.
— Ta ostatnia rozmowa, jaką prowadziłeś z Klarą. Proszę cię. Bob, powiedz mi, co o niej myślisz.
— Mówiłem ci już. — Nie sprawia mi to żadnej przyjemności. Poza tym to strata czasu. Jestem pewien, że Sigfrid wyczuwa to z tonu mego głosu i naprężenia ciała w przytrzymujących mnie paskach. — Było to nawet gorsze od tego, co czułem wobec matki.
— Rob, zdaję sobie sprawę, że to o niej wolałbyś opowiadać, ale nie teraz. Powiedz mi, jak to było wtedy z Klarą i jak w tej chwili to odbierasz?
Staram się myśleć szczerze. Przynajmniej tyle mogę zrobić. Tak naprawdę jednak nie muszę odpowiadać. — Tak sobie. — Nic innego nie przychodzi mi do głowy.
— Tylko tyle możesz powiedzieć? — pyta po chwili.
— Tak. „Tak sobie”. Przynajmniej z zewnątrz. — Chociaż dobrze pamiętam, co czułem wtedy.
Bardzo ostrożnie przywołuję to wspomnienie, by zobaczyć, jak było naprawdę. Pogrążamy się w niebieskawej mgiełce. Widzimy po raz pierwszy tę przyćmioną kościotrupią gwiazdę, i rozmowa z Klarą przez radio, podczas gdy Dane szepce mi coś do ucha… Odpycham to wspomnienie.
— To wszystko bardzo boli, Sigfrid — stwierdzam spokojnie. Czasami próbuję go oszukać mówiąc rzeczy dla mnie bardzo istotne takim tonem, jakbym zamawiał filiżankę kawy. Nie sądzę jednak, by to skutkowało. Sigfrid wsłuchuje się w siłę głosu, szukając fałszywych tonów, ale słyszy także oddech i pauzy, wyczuwa też sens słów. Jest niezwykle bystry, jeśli wziąć pod uwagę jego głupotę.