— Idę —powiedział. —Pójdę do skryptorium, muszę jeszcze do czegoś zajrzeć…
— Ale nie będzie można dostać ksiąg —rzekłem. —Bencjusz ma rozkaz…
— Chcę jedynie obejrzeć księgi, które czytałem owego dnia, i wszystkie są w skryptorium na stole Wenancjusza. Ty, jeśli chcesz, zostań tutaj. Ta krypta jest piękną epitomą do debaty o ubóstwie, przy której byłeś w tych dniach. I teraz wiesz, dlaczego twoi konfratrzy mordują jedni drugich, kiedy dążą do godności opackiej.
— Ależ wierzysz w to, co podsunął ci Mikołaj? Zbrodnie mają związek z walką o inwestyturę?
— Już ci powiedziałem, że na razie nie chce wysuwać na głos żadnych hipotez. Mikołaj powiedział wiele rzeczy. I niektóre zaciekawiły mnie. Ale teraz pójdę jeszcze innym tropem. Albo może tym samym, ale od drugiej strony. A ty nie zachwycaj się za bardzo tymi relikwiarzami. Wiele innych kawałków krzyża widziałem w różnych kościołach. Gdyby wszystkie były prawdziwe, Pan Nasz nie byłby umęczony na dwóch skrzyżowanych belkach, ale na całym lesie.
— Mistrzu! —wykrzyknąłem zgorszony.
— Tak to jest, Adso. A są skarbce jeszcze bogatsze. Dawno już temu w katedrze w Kolonii widziałem czaszkę dwunastoletniego Jana Chrzciciela.
— Naprawdę? —wykrzyknąłem w podziwie. Potem ogarnęło mnie powątpiewanie. —Ależ Chrzciciel został zabity w wieku bardziej posuniętym!
— Tamta czaszka musi być w jakimś innym skarbcu —rzekł Wilhelm z poważną twarzą. Nigdy nie rozumiałem, kiedy żartuje. Na mojej ziemi, kiedy się żartuje, mówi się rzecz jaką, a potem wybucha wielce głośnym śmiechem, by wszyscy mogli uczestniczyć w żarcie. Wilhelm natomiast śmiał się tylko, kiedy mówił rzeczy poważne, a zachowywał powagę, kiedy można było przypuścić, że żartuje.
TERCJA
Kiedy to Adso, słuchającDies irae, ma sen albo wizję —co kto woli.
Wilhelm pożegnał Mikołaja i ruszył do skryptorium. Ja dosyć już naoglądałem się skarbca i postanowiłem pójść do kościoła, by pomodlić się za duszę Malachiasza. Nigdy nie lubiłem tego człeka, który budził we mnie strach, i nie ukrywam, że długo miałem go za winnego wszystkich zbrodni. Teraz dowiedziałem się, że może był biedaczyną, nękanym przez niezaspokojone namiętności, glinianym dzbanem pośród naczyń z żelaza, ponurym, gdyż zagubionym, milczącym i wymykającym się, gdyż świadomym, iż nie ma nic do powiedzenia. Odczuwałem wobec niego pewne wyrzuty sumienia i pomyślałem, że modlitwa za jego los nadprzyrodzony może uśmierzyć moje poczucie winy.
Kościół rozświetlała teraz jasność wątła i sina, władały nim szczątki nieszczęśnika, wypełniał monotonny szept mnichów, którzy odmawiali nabożeństwo za zmarłych.
W klasztorze w Melku wiele razy byłem świadkiem zgonu któregoś z braci. Nie mogę rzec, by była to sposobność radosna, ale jawiła mi się jednak jako pogodna, określona przez spokój i rozbudzone poczucie sprawiedliwości. Wszyscy czuwali kolejno w celi umierającego, pocieszając go dobrym słowem, i każdy w swym sercu myślał o tym, jak szczęśliwy jest ten człek stojący na progu śmierci, gdyż ma właśnie uwieńczyć swoje cnotliwe życie, i wkrótce dołączy do chóru aniołów w weselu, które nigdy już nie ustanie. I cząstka owej pogody, aromat tej świętej zazdrości przenikały umierającego, który w pokoju rozstawał się z życiem. Jakże inne były zgony w tych ostatnich dniach! Widziałem wreszcie z bliska, jak umiera ofiara diabelskich skorpionów z finis Africaei z pewnością tak właśnie umarli Wenancjusz i Berengar, szukając ukojenia w wodzie, z twarzami tak samo zapadniętymi, jak twarz Malachiasza…
Usiadłem w głębi kościoła, skuliłem się w sobie, by pokonać chłód. Poczułem odrobinę ciepła, poruszyłem wargami, by dołączyć do chóru modlących się konfratrów. Powtarzałem wraz z nimi słowa, prawie nie zdając sobie sprawy z tego, co mówią moje wargi, i głowa mi się kiwała, a oczy same się zamykały. Potem chór zaintonował Dies irae…Monotonny śpiew podziałał na mnie jak narkotyk. Zasnąłem na dobre. Albo być może nie zasnąłem, lecz popadłem ze znużenia w niespokojne odrętwienie, skulony, zwinięty jak stworzenie zamknięte jeszcze w brzuchu matki. Duszę mą ogarnęła mgła i znalazłem się jakby w rejonach, które nie były z tego świata, miałem wizję lub sen.
Wąskimi schodami schodziłem do niskiej i wąskiej sieni, jakby do krypty z skarbcem, ale ciągle schodząc, dotarłem do krypty obszerniejszej, która okazała się kuchnią Gmachu. Była to z pewnością kuchnia, aczkolwiek wyposażona nie tylko w piece i rondle, lecz również w miechy i młoty, jakby wyznaczyli tu sobie spotkanie także kowale Mikołaja. Migotały czerwonym blaskiem duchówki, kotły i rondle, w których coś gotowało się, dobywał się dym, a na powierzchni płynów tworzyły się z trzaskiem wielkie pęcherze i pękały nagle z głuchym i nieustannym odgłosem. Kucharze wymachiwali wysoko trzymanymi rożnami, zaś nowicjusze, którzy zebrali się tu wszyscy, podskakiwali, by złapać kury i inne ptactwo nadziane na te rozpalone żelaza. A na boku kowale kuli z taką siłą, że aż powietrze drgało, i chmury iskier wzbijały się z kowadeł, mieszając się z tymi, które dobywały się z dwóch pieców.
Nie wiedziałem, czy jestem w piekle czy w raju pojmowanym tak, jak mógłby pojmować go Salwator, ociekającym sosami i rozedrganym salcesonami. Nie miałem czasu, by zastanowić się, gdzie jestem, albowiem zgraja człeczków, karłów z wielkimi głowami w kształcie kociołków, wbiegła, porwała mnie w swoim pędzie, by wepchnąć na próg refektarza i zmusić do wejścia.
Sala była odświętnie przybrana. Wielkie opony i chorągwie zwieszały się ze ścian, ale zdobiące je obrazy nie były tymi, które zazwyczaj zachęcają wiernych do pobożności albo głoszą chwałę królów. Zdawały się raczej czerpać natchnienie z marginaliów Adelmusa i wśród innych postaci odtwarzały najmniej przerażające i najbardziej błazeńskie: zające, które tańczyły wokół drzewa obfitości, rzeki pełne ryb, które z własnej woli rzucały się na patelnię trzymaną przez małpy przebrane za biskupów-kucharzy, potwory o tłustych brzuchach tańczące wokół dymiących rondli.
Pośrodku stołu siedział opat w odświętnych szatach, w wielkiej sukni z haftowanej purpury, a w ręku trzymał swój widelec niby berło. Obok niego Jorge pił z ogromnego dzbana wino, a klucznik, ubrany jak Bernard Gui, czytał cnotliwie z księgi w kształcie skorpiona żywoty świętych i ustępy z Ewangelii, lecz te opowieści mówiły o Jezusie, który żartował z apostołem, przypominając mu, że ów jest kamieniem i że na tym bezwstydnym kamieniu, co toczy się przez równinę, zbuduje swój Kościół, albo opowieść świętego Hieronima, który komentował Biblię mówiąc, że Bóg chce obnażyć pośladki Jerozolimie. I przy każdym zdaniu klucznika Jorge śmiał się, walił pięścią w stół i krzyczał: „Ty będziesz następnym opatem, brzuchu Boży!” Tak właśnie mówił, oby Bóg mi wybaczył.
Na swawolne skinienie opata wkroczył zastęp dziewic. Był to promienny pochód bogato ubranych niewiast, wśród których dostrzegłem, a w każdym razie tak wydało mi się na pierwszy rzut oka, moją matkę, potem zdałem sobie sprawę z pomyłki, chodziło bowiem z pewnością o dziewczę straszliwe jak uszykowane wojsko. Tyle jeno, że miało na głowie diadem z białych pereł, dwa sznury, a inne dwa opadały po obu stronach twarzy, łącząc się z dwoma kolejnymi sznurami, które zwieszały się jej na pierś, i każda perła była obciążona diamentem wielkim niby śliwka. Poza tym z obu uszu spływały sznury pereł błękitnych i łączyły się w naszyjnik u dołu szyi, białej i prostej jak wieża Libanu. Płaszcz miała barwy szkarłatnej, a w dłoni trzymała złoty, zdobiony diamentami puchar, który —wiedziałem, choć nie wiem skąd —zawierał śmiercionośną maść skradzioną kiedyś Sewerynowi. Za tą niewiastą, piękną niby jutrzenka, szły inne postacie niewieście, jedna z nich w białym haftowanym płaszczu, nałożonym na ciemną suknię, ozdobioną podwójną złotą etolą przybraną polnymi kwiatami; druga w płaszczu z żółtego adamaszku, nałożonym na suknię bladoróżową, usianą zielonymi liśćmi, i z dwoma wielkimi kwadratami naszytymi w kształt brązowego labiryntu; a trzecia w płaszczu czerwonym a sukni szmaragdowej, haftowanej w małe czerwone zwierzątka, i trzymała w rękach haftowaną białą etolę; płaszczom innych nie przyglądałem się, ponieważ starałem się pojąć, kim były te, które towarzyszyły dziewczęciu, jakże podobnemu teraz do Maryi Panny; i było tak, jakby każda z nich pokazywała trzymany w dłoni kartusz lub jakby ten kartusz dobywał się z ust, albowiem wiedziałem, że były to Rut, Sara, Zuzanna i inne niewiasty z Pisma Świętego.