— Mamy, mamy —gorąco zapewnił zakłopotany opat.
— No dobrze —zakończył Bernard. —Teraz rzecz wydaje mi się jasna. Uwiedziony mnich, czarownica i jakiś obrządek, do którego, na szczęście, nie doszło. W jakim celu? Tego dowiemy się i by to osiągnąć, wyrzeknę się kilku godzin snu. Jego magnificencja zechce oddać mi miejsce jakie, gdzie da się przetrzymać tego człeka…
— W podziemiach pod kuźnią —oznajmił opat —mamy cele, z których na szczęście korzystamy nader rzadko i od lat są puste…
— Na szczęście lub na nieszczęście —zauważył Bernard. I rozkazał łucznikom, by wskazali mu drogę i zaprowadzili pojmanych do dwóch różnych cel; i by przywiązali porządnie mężczyznę do jakiego pierścienia osadzonego w murze, tak by on, Bernard, mógł wkrótce zejść i wypytać owego, patrząc mu uważnie w twarz. Co zaś się tyczy dziewczyny —dodał —nie ma wątpliwości, kim jest, i nie ma co wypytywać ją tej nocy. Znajdą się inne dowody, zanim spali się ją jako czarownicę. A jeśli czarownicą w istocie jest, nie będzie łatwo skłonić ją do mówienia. Lecz może mnich skruszy się jeszcze (i patrzył na drżącego Salwatora, jakby chciał dać mu do zrozumienia, że otwiera mu ostatnią furtę) i opowie prawdę, wyjawiając —dodał —swoich wspólników.
Odprowadzono pojmanych, jedno milczące i przygnębione, drugie w łzach, kopiące i krzyczące niby zwierzę prowadzone na ubój. Ale ani Bernard, ani łucznicy, ani ja sam nie pojmowaliśmy, co mówiła w swoim języku wieśniaczym. Choć więc mówiła, była jak niema. Są słowa, które dają moc, i inne, które sprawiają jeszcze większe opuszczenie, a takie są właśnie słowa pospolitego języka prostaczków, albowiem Pan nie dał im biegłości w wysławianiu się w powszechnym języku wiedzy i władzy.
Raz jeszcze próbowałem rzucić się za nią i raz jeszcze Wilhelm, z pociemniałą twarzą, powstrzymał mnie.
— Stój spokojnie, głupcze —rzekł —dziewczyna jest zgubiona i pójdzie na stos.
Kiedy przybity i ogarnięty zawieruchą sprzecznych myśli obserwowałem całą scenę, wpatrując się w dziewczę, poczułem, że ktoś dotyka mi ramienia. Nie wiem czemu, lecz nim jeszcze obróciłem się, poznałem dotknięcie Hubertyna.
— Patrzysz na czarownicę, prawda? —zapytał. I wiedziałem, że nie ma pojęcia o mojej przygodzie, mówi więc tak dlatego tylko, że uderzyła go, był bowiem straszliwie przenikliwy w sprawach ludzkich, intensywność mojego spojrzenia.
— Nie… —zaprzeczyłem —nie patrzę… to jest może patrzę, ale to nie czarownica… nie wiemy, może jest niewinna…
— Patrzysz na nią, gdyż jest piękna. Naprawdę jest piękna? —zapytał z dziwnym zapałem, ujmując mnie za ramię. —Jeśli patrzysz na nią, gdyż jest piękna, i jesteś tym wzburzony (lecz wiem, żeś wzburzony, albowiem grzech, o który się ją podejrzewa, czyni ją jeszcze powabniejszą), jeśli patrzysz na nią i doznajesz żądzy, przez to samo jest czarownicą. Miej baczenie, synu mój… Uroda ciała to jeno skóra. Gdyby ludzie widzieli to, co tkwi pod skórą, jak to jest w przypadku rysia z Beocji, zadrżeliby na widok niewiasty. Cały ten powab polega na śluzie i krwi, humorach i żółciach: Jeśli pomyśli się o tym, co kryje się w nozdrzach, w gardle i w brzuchu, widzi się brudy jeno. A skoro brzydzimy się dotknąć śluzu lub łajna palcem, jakże możemy pragnąć wziąć w ramiona ów wór, który łajno zawiera?
Chwyciły mnie mdłości. Nie chciałem słuchać dłużej tych słów. Z pomocą przyszedł mój mistrz, który wszystko słyszał. Zbliżył się nagle do Hubertyna, chwycił go za ramię i odciągnął ode mnie.
— Dosyć już, Hubertynie —rzekł. —Ta dziewczyna wkrótce będzie na mękach, później na stosie. Stanie się dokładnie, jak mówisz, śluzem, krwią, humorami i żółcią. Lecz to nasi bliźni dobędą spod skóry to, co z woli Pana było chronione i ozdobione ową skórą. I z punktu widzenia pierwszej materii nie jesteś w niczym lepszy od niej. Daj pokój chłopcu.
Hubertyn zmieszał się.
— Może zgrzeszyłem —szepnął. —Na pewno zgrzeszyłem. Cóż innego mógł uczynić grzesznik?
Wszyscy teraz wracali, omawiając wydarzenie. Wilhelm porozmawiał chwilę z Michałem i z innymi minorytami, którzy pytali go o spostrzeżenia.
— Bernard ma teraz w dłoni argument, aczkolwiek niejednoznaczny. Po opactwie krążą nekromanci, którzy czynią te same rzeczy, jakie czyniono przeciwko papieżowi w Awinionie. Nie jest to z pewnością dowód, i w pierwszej instancji nie może być użyty dla zakłócenia jutrzejszego spotkania. Tej nocy postara się wydobyć z nieszczęśnika jakieś dalsze wskazówki, z których, jestem pewien, nie uczyni użytku jutro rano. Zachowa je sobie na zapas, posłużą mu później, by zakłócić tok dyskusji, jeśli potoczy się w kierunku dla niego niepożądanym.
— Czy może skłonić tamtego do powiedzenia czegoś przeciwko nam? —zapytał Michał z Ceseny.
Wilhelm nie był pewny.
— Miejmy nadzieję, że nie —rzekł.
Zdałem sobie sprawę, że jeśli Salwator powie Bernardowi to, co powiedział nam o przeszłości swojej i klucznika, i jeśli wskaże na jakiś związek ich obu z Hubertynem, choćby nie wiem jak przelotny, położenie stanie się nader kłopotliwe.
— Tak czy inaczej czekajmy na dalsze wypadki —powiedział pogodnym głosem Wilhelm. —Z drugiej strony, Michale, wszystko zostało postanowione z góry. Lecz ty chcesz spróbować.
— Chcę —odparł Michał —i Pan mi dopomoże. Oby święty Franciszek wstawił się za nami wszystkimi.
— Amen —odpowiedzieli pozostali.
— Lecz to nie jest powiedziane —zabrzmiał gorszący komentarz Wilhelma. —Święty Franciszek może jest gdzieś tam, gdzie oczekuje się na sąd, nie oglądając Pana twarzą w twarz.
— Niech przeklęty będzie heretyk Jan! —usłyszałem, jak zrzędził messer Hieronim, kiedy wszyscy wracali, by położyć się spać. —Jeśli teraz odbierze nam nawet wsparcie świętych, gdzież skończymy, biedni grzesznicy?
DZIEŃ PIĄTY
PRYMA
Kiedy to ma miejsce braterska dysputa nad ubóstwem Jezusa.
Piątego dnia wstałem, z sercem wzburzonym tysiącem trwóg po nocnej scenie, gdy dzwoniono już na prymę, a Wilhelm potrząsnął mną mocno, mówiąc, że wkrótce zbiorą się obie legacje. Wyjrzałem na zewnątrz przez okno celi i nie zobaczyłem nic. Mgła z poprzedniego dnia stała się mlecznobiałym całunem, który okrył szczelnie całą równię.
Ledwie wyszedłem, ujrzałem opactwo takim, jakim dotychczas nie widziałem; tylko niektóre największe budowle, kościół, Gmach, sala kapitulna rysowały się także z daleka, choć niewyraźnie, jako cienie pośród cieni, reszta zaś zabudowań była widoczna dopiero z odległości paru kroków. Zdawało się, że kształty rzeczy i zwierząt dobywają się znienacka z nicości; ludzie jakby wyłaniali się z mgły najpierw szarzy niby zjawy, a dopiero później można ich było rozpoznać, choć z trudem.
Urodziłem się w krainie północnej, więc nie był mi obcy ten żywioł, który w innym momencie przypomniałby mi z pewną słodyczą tamtą równinę i zamek, miejsce mojego urodzenia. Ale tego ranka stan powietrza wydał mi się boleśnie pokrewny stanowi duszy mojej i wrażenie smutku, z którym zbudziłem się, wzmagało się, w miarę jak zbliżałem się do sali kapitulnej.
Na kilka kroków przed budynkiem zobaczyłem Bernarda Gui, który odprawiał właśnie kogoś, kogo w pierwszej chwili nie rozpoznałem. Kiedy później przeszedł obok mnie, spostrzegłem, że był to Malachiasz. Rozglądał się dokoła jak ktoś, kto nie chce być dostrzeżony, gdyż popełnia występek; lecz powiedziałem już, że wyraz jego twarzy z natury samej był wyrazem człeka, który ukrywa albo próbuje ukryć coś tajemnego i nie do wyznania.
Nie poznał mnie i oddalił się. Pchany ciekawością, poszedłem za Bernardem i ujrzałem, że przebiega wzrokiem karty, które być może Malachiasz mu wręczył. Na progu kapituły wezwał skinieniem dowódcę łuczników, który trzymał się w pobliżu, i szepnął mu kilka słów. Potem wszedł. Ja za nim.
Po raz pierwszy postawiłem stopę w tym miejscu, które gdy patrzyło się nań z zewnątrz, miało skromne wymiary i było niewyszukane w formie; spostrzegłem, że zostało odbudowane niedawno, na szczątkach pierwotnego kościoła opackiego, być może częściowo zniszczonego przez pożar.