Gdy tak rozprawialiśmy —a doprawdy nie wiem, jak mogliśmy słyszeć jeden drugiego —sprzeczka sięgała szczytu. Na znak dany przez Bernarda Gui wtrącili się łucznicy, by naprawdę nie doszło do starcia dwóch grup. Ale ci, niby oblegający i oblegani po obu stronach muru twierdzy, ciskali w siebie zaprzeczeniami i zniewagami, które tutaj przytoczę na chybił trafił, nie wiedząc już, komu przypisać ich ojcostwo, i zastrzegając się, że oczywiście zdania nie były wypowiadane kolejno, jak działoby się to podczas sporu na mojej ziemi, ale na sposób śródziemnomorski, jedno siadało okrakiem na drugim, niby fale rozszalałego morza.
— Ewangelia powiada, że Chrystus miał sakiewkę!
— Zamilcz z tą twoją sakiewką, którą malujecie nawet na krzyżach! Co powiesz o fakcie, że Pan Nasz, kiedy był w Jerozolimie, wracał co wieczór do Betanii?
— Jeśli Pan Nasz zechciał spać w Betanii, kimże jesteś ty, by wsadzać nos w jego postanowienie?
— Nie, stary capie, Pan Nasz wracał do Betanii, gdyż nie miał pieniędzy, żeby zapłacić za gospodę w Jerozolimie!
— Bonagratia, to ty jesteś capem! A cóż jadł Pan Nasz w Jerozolimie?
— A ty powiesz, że koń, który dostaje owies od swego pana, by nie zdechł, ma owies na własność?
— Popatrz tylko, porównujesz Chrystusa do konia…
— Nie, to ty porównujesz Chrystusa do przekupnego prałata z twojego dworu, ty kupo łajna!
— Tak? A ile to razy stolica święta musiała brać na swoją głowę procesy, by bronić waszych dóbr?
— Dóbr Kościoła, nie zaś naszych! My mieliśmy je tylko w użyciu!
— W pożyczce, żeby je zjeść, by zbudować piękne kościoły z posągami ze złota, obłudnicy, naczynia nieprawości, groby pobielane, gniazda występku! Wiecie dobrze, że miłość bliźniego, nie zaś ubóstwo, jest zasadą życia doskonałego!
— To powiedział ten wasz żarłok Tomasz!
— Bacz, bezbożniku! Ten, którego zwiesz żarłokiem, jest świętym świętego Kościoła rzymskiego!
— Święty moich sandałów, kanonizowany przez Jana na złość franciszkanom! Wasz papież nie może czynić świętych, bo jest heretykiem! Jest nawet herezjarchą!
— Znamy już te piękne słowa! I deklarację tego pajaca z Bawarii wydaną w Sachsenhausen, a przygotowaną przez waszego Hubertyna!
— Bacz na swoje słowa, wieprzu, synu wszetecznicy Babilonu i jeszcze innych dziewek ulicznych! Wiesz, że tego roku Hubertyna nie było u boku cesarza, lecz był właśnie w Awinionie, na służbie u kardynała Orsiniego, papież zaś wysłał go z misją do Aragonu!
— Wiem, wiem, że ślub ubóstwa składał przy stole kardynała, jak czyni to i teraz w najbogatszym opactwie na półwyspie! Hubertynie, skoro nie ty, któż podszepnął Ludwikowi użycie twoich pism?
— Czyż moją jest winą, że Ludwik przeczytał moje pisma? Z pewnością nie mógł czytać twoich, boś niepiśmienny!
— Ja niepiśmienny? Czy był piśmienny wasz Franciszek, który rozmawiał z gęsiami?
— Zbluźniłeś!
— To ty bluźnisz, braciaszku od lekkiego życia!
— Nigdy nie miałem lekkiego życia i wiesz o tym!!!
— Ależ miałeś i razem z twoimi braciaszkami, kiedyś wsuwał się do łożnicy Klary z Montefalco!
— Oby Bóg raził cię gromem! Ja byłem w owym czasie inkwizytorem, Klara zaś zmarła już w zapachu świętości. —Z Klary dobywał się zapach świętości, ale ty wdychałeś inny, kiedy śpiewałeś jutrznię mniszkom!
— Dalej, dalej, mów, gniew Boży dosięgnie cię, jak dosięgnie twego pana, który udzielił gościny dwóm heretykom, jak ten Ostrogot Eckhart i ten angielski nekromanta, którego nazywacie Branucerion!
— Czcigodni bracia, czcigodni bracia! —wykrzykiwali kardynał Bertrand i opat.
TERCJA
Kiedy to Seweryn mówi Wilhelmowi o dziwnej księdze, zaś Wilhelm legatom o dziwnym pomyśle rządów doczesnych.
Sprzeczka trwała jeszcze w najlepsze, kiedy jeden z nowicjuszy czuwających przy drzwiach wszedł, krocząc przez to zamieszanie niby ktoś, kto idzie przez pole zbite gradem, i zbliżył się, by szepnąć Wilhelmowi, że Seweryn chce pilnie z nim pomówić. Wyszliśmy do narteksu, gdzie tłoczyli się zaciekawieni mnisi, którzy na podstawie krzyków i hałasów starali się wyłowić coś z tego, co działo się w środku. Zobaczyliśmy w pierwszym rzędzie Aimara z Alessandrii, który przywitał nas zwykłym swym szyderczym grymasem współczucia dla głupoty wszechświata: „Z pewnością, odkąd pojawiły się zakony żebracze, chrześcijaństwo stało się cnotliwsze” —oznajmił.
Wilhelm odepchnął go nie bez złości i poszedł w stronę Seweryna, który czekał na nas w kącie. Był zatrwożony, chciał rozmawiać z nami na osobności, ale w tym zamęcie nie można było znaleźć spokojnego miejsca. Moglibyśmy wyjść na otwartą przestrzeń, ale na progu sali kapitulnej pojawił się Michał z Ceseny, który nakłaniał Wilhelma do powrotu, albowiem —powiadał —sprzeczka zamarła i trzeba kontynuować serię wystąpień.
Wilhelm, wahający się między dwoma żłobami, zachęcił Seweryna do mówienia, a herborysta robił, co mógł, by nie słyszeli go obecni.
— Berengar z pewnością był w szpitalu, zanim udał się do łaźni —oznajmił.
— Skąd wiesz? —Paru mnichów zbliżyło się, bo byli zaciekawieni naszą pogawędką. Seweryn przemawiał głosem jeszcze cichszym, rozglądając się dokoła.
— Powiedziałeś mi, że ten człowiek… winien coś ze sobą mieć… No i znalazłem coś w mojej pracowni, wetkniętą między inne księgi… księgę nie moją, dziwną…
— Winna to być ta —rzekł Wilhelm z triumfem —przynieś mi ją zaraz.
— Nie mogę —odparł Seweryn —wyjaśnię ci potem, odkryłem… sądzę, że odkryłem coś interesującego… Musisz przyjść ty, muszę pokazać ci książkę… ostrożnie…
Nie ciągnął dalej. Spostrzegliśmy, że bezgłośny jak zwykle Jorge wyrósł ni z tego, ni z owego obok nas. Trzymał ręce przed sobą, jakby, nie nawykły do poruszania się tutaj, chciał zbadać, dokąd idzie. Osoba normalna nie mogłaby usłyszeć szeptów Seweryna, ale od dawna wiedzieliśmy, że Jorge, podobnie jak wszyscy ślepcy, ma słuch szczególnie ostry.
Wydawało się jednak, że starzec nic nie usłyszał. Ruszył nawet w kierunku przeciwnym do naszego, dotknął któregoś z mnichów i o coś go spytał. Ten wziął go delikatnie pod ramię i wyprowadził. W tym momencie znowu ukazał się Michał, zaczął wzywać Wilhelma i mój mistrz podjął postanowienie. „Proszę cię —rzekł do Seweryna —wracaj zaraz, skądeś przyszedł. Zamknij się i czekaj na mnie. Ty zaś —zwrócił się do mnie —idź za Jorgem. Nawet gdyby coś usłyszał, nie sądzę, żeby ruszył do szpitala. W każdym razie zobacz, dokąd idzie.”
Miał właśnie wejść do sali i spostrzegł Aimara (dostrzegłem go i ja), który torował sobie drogę wśród ciżby obecnych, by ruszyć za wychodzącym Jorgem. W tym momencie Wilhelm popełnił nieostrożność, gdyż tym razem na głos, na cały narteks rzekł do Seweryna, który był już na zewnętrznym progu: „Przypominam ci. Nie powierzaj nikomu… tych kart… wracaj, skądeś przyszedł!” Ja, który gotowałem się, by ruszyć za Jorgem, zobaczyłem w tej chwili opartego o węgar zewnętrznych drzwi klucznika, który usłyszał słowa Wilhelma i z twarzą skurczoną strachem spojrzał kolejno na mojego mistrza i na herborystę. Dostrzegł Seweryna, który wychodził, i ruszył za nim. Stałem na progu i bałem się stracić z oczu Jorgego, który już niknął we mgle; ale także tamci dwaj zagłębiali się właśnie, idąc w przeciwnym kierunku, w oparach. Obliczyłem szybko, co winienem czynić. Rozkazano mi iść za ślepcem, ponieważ bano się, by nie poszedł do szpitala. Ruszył jednak wraz ze swoim towarzyszem w innym kierunku, kroczył przez dziedziniec prosto w stronę kościoła albo Gmachu. Natomiast klucznik z pewnością szedł za herborystą i Wilhelm był zatroskany tym, co może wydarzyć się w pracowni. Dlatego poszedłem za tymi dwoma, zastanawiając się jeszcze i nad tym, dokąd udał się Aimar, chyba że wyszedł z przyczyn zupełnie odmiennych od naszych.
Trzymając się w rozsądnej odległości, nie traciłem z oczu klucznika, który zwolnił właśnie kroku, gdyż zdał sobie sprawę, że idę za nim. Nie mógł pojąć, czy cieniem, który depcze mu po piętach, jestem ja, jak i ja nie mogłem wiedzieć, czy cieniem, któremu depczę po piętach, jest on, ale podobnie jak ja co do niego żadnych wątpliwości nie miałem, tak i on nie miał wątpliwości co do mnie.