Kiedy z trudem, niemal tępym, zostało wypowiedziane sederunt,w powietrze wzbiło się principes —pośród wielkiego i seraficznego spokoju. Nie zastanawiałem się już, kim byli możni, którzy przemawiali przeciwko mnie (nam), zniknął, roztopiony, cień tej zjawy siedzącej i groźnej.
I wydało mi się, że inne zjawy rozpłynęły się w tym momencie, albowiem po tej chwili skupienia nad śpiewem spojrzałem na stalle Malachiasza i zobaczyłem twarz bibliotekarza pośród twarzy innych modlących się, jakby nigdy go nie brakowało. Zerknąłem na Wilhelma i obaczyłem cień ulgi w jego oczach, taki sam, jaki obaczyłem z daleka i w oczach opata. Co zaś się tyczy Jorgego, znowu wysunął dłoń i, napotykając ciało swojego sąsiada, zaraz ją cofnął. Ale o nim nie potrafiłem powiedzieć, jakie uczucia nim miotają.
Teraz chór zaintonował z rozradowaniem adjuva mei wyraźna głoska awesoło pomknęła przez kościół, zaś nawet uwydało się nie mroczne jak w sederunt,ale pełne świętej siły. Mnisi i nowicjusze śpiewali, jak chce tego reguła śpiewu, z ciałami wyprostowanymi, szyją swobodną, obliczem zwróconym ku górze, z antyfonarzem prawie na wysokości ramion, można było więc czytać z niego tak, by powietrze nie wydobywało się —wskutek opuszczenia głowy —z mniejszą siłą z piersi. Ale pora była jeszcze nocna, i chociaż rozbrzmiewały trąby rozradowania, opar snu opadał na wielu spośród śpiewaków, którzy choć pochłonięci w tym czasie wydawaniem z siebie przeciągłej nuty, ufni, że poniesie ich sama fala pieśni, czasami pochylali przecież głowy, kuszeni sennością. Wówczas czuwający, także i w tej okoliczności, badali twarze w świetle lampek, by doprowadzić ich do stanu, kiedy czuwa ciało i dusza.
Najpierw więc jeden z czuwających ujrzał, że Malachiasz chwieje się w dziwny sposób, kołysze się, jakby nagle zapadł w podszczytowe opary snu, którego zapewne zabrakło mu tej nocy. Podszedł doń z kagankiem i oświetlił mu twarz, co zwróciło w tę stronę moją uwagę. Bibliotekarz nie zareagował. Czuwający dotknął go, a ten runął ciężko do przodu. Czuwający ledwie zdążył przytrzymać go przed upadkiem.
Śpiew stał się wolniejszy, głosy zgasły, nastąpiła krótka chwila zamieszania. Wilhelm natychmiast zerwał się ze swojego miejsca i rzucił się tam, gdzie teraz Pacyfik z Tivoli i czuwający rozciągali na ziemi Malachiasza, który był bez duszy.
Dotarliśmy tam prawie jednocześnie z opatem i w świetle kaganka zobaczyliśmy twarz nieszczęśliwca. Opisałem już wygląd Malachiasza, ale tej nocy i przy tym świetle był wizerunkiem śmierci. Nos wyciągnięty, oczy głęboko w oczodołach, skronie zapadnięte, uszy białe i ściągnięte, z płatkami wywróconymi na zewnątrz, skóra twarzy sztywna, napięta i sucha, kolor policzków żółtawy i okryty mrocznym cieniem. Oczy miał jeszcze otwarte i mozolny oddech dobywał się ze spękanych warg. Otworzył usta i —pochylając się przez ramię Wilhelma, pochylonego z kolei nad nim —zobaczyłem, jak za rzędem zębów porusza się poczerniały język. Wilhelm uniósł bibliotekarza, obejmując go pod ramiona, otarł mu dłonią zasłonę potu, który wilżył czoło. Malachiasz poczuł dotyk, czyjąś obecność, patrzył prosto przed siebie, z pewnością nie widząc, z pewnością nie poznając, kto przed nim stoi. Uniósł drżącą dłoń, chwycił Wilhelma za pierś, przyciągając jego twarz, tak że prawie dotknęła jego twarzy, głosem słabym i ochrypłym wypowiedział kilka słów:
— Rzekł mi to… naprawdę… miała moc tysiąca skorpionów…
— Kto ci to rzekł? —spytał Wilhelm. —Kto? Malachiasz spróbował jeszcze coś powiedzieć. Potem wstrząsnęło nim wielkie drżenie i głowa opadła mu do tyłu. Twarz utraciła wszelkie zabarwienie, wszelki pozór życia. Umarł.
Wilhelm wstał. Dostrzegł obok siebie opata i nie powiedział ani słowa. Potem ujrzał za opatem Bernarda Gui.
— Panie Bernardzie —zapytał Wilhelm —kto zabił tego tu, skoro złapałeś i pilnie strzegłeś morderców?
— Nie mnie pytaj o to —odparł Bernard. —Nigdy nie powiedziałem, że oddałem sprawiedliwości wszystkich niegodziwców, którzy krążą po tym opactwie. Chętnie bym to uczynił, gdybym mógł —spojrzał na Wilhelma. —Ale innych pozostawiam teraz surowości… albo nadmiernej pobłażliwości pana opata —rzekł, a opat pobladł i nie powiedział ani słowa. I oddalił się.
W tym czasie usłyszeliśmy jakby kwilenie, jakby zgrzytliwe łkanie. Był to Jorge, pochylony na swoim klęczniku, podtrzymywany przez mnicha, który musiał opisać mu wydarzenie.
— To się nigdy nie skończy… —powiedział załamanym głosem. —O Panie, wybacz nam wszystkim.
Wilhelm pochylił się jeszcze na moment nad zwłokami. Ujął puls, obracając przy tym ku światłu dłonie. Opuszki pierwszych trzech palców prawej dłoni były ciemne.
LAUDA
Kiedy to wybrany zostaje nowy klucznik, ale nowy bibliotekarz —nie.
Byłaż więc już pora laudy? Może jeszcze za wcześnie, a może za późno? Od tego momentu straciłem poczucie czasu. Minęły może godziny, może mniej, w każdym razie ciało Malachiasza ułożono w kościele na katafalku, jednocześnie zaś konfratrzy zmarłego ustawiali się w wachlarz. Opat wydawał rozporządzenia dotyczące egzekwii. Usłyszałem, jak przywołuje do siebie Bencjusza i Mikołaja z Morimondo. W ciągu niecałego dnia —rzekł —opactwo zostało bez klucznika i bibliotekarza. „Ty —powiedział do Mikołaja —przejmiesz obowiązki Remigiusza. Znasz pracę wielu tutaj w opactwie. Postaw kogoś w swoim zastępstwie do pilnowania kuźni, zadbaj o wszystko na dzisiaj, w kuchni, w refektarzu. Jesteś zwolniony z nabożeństw. Idź. Potem do Bencjusza: „Właśnie wczoraj wieczorem zostałeś mianowany pomocnikiem Malachiasza. Zadbaj o otwarcie skryptorium i bacz, by nikt sam nie wszedł do biblioteki.” Bencjusz zwrócił nieśmiało uwagę, że nie został jeszcze wprowadzony w tajemnice tego miejsca. Opat spojrzał nań z surowością: „Nikt nie powiedział, że będziesz. Pilnuj, by praca nie ustała i była przeżywana jako modlitwa za zmarłych braci… i za tych, którzy jeszcze umrą. Każdy będzie pracował jedynie nad księgami, które zostały mu już powierzone, kto chce, może zaglądać do katalogu. Nic więcej. Jesteś zwolniony od nieszporu, ponieważ o tej porze zamkniesz wszystko.”
— A jak wyjdę? —zapytał Bencjusz.
— To prawda, sam zamknę dolne drzwi po wieczerzy. Idź.
Wyszedł wraz z nimi unikając Wilhelma, który chciał z nim pomówić. W chórze zostali w małej grupce Alinard, Pacyfik z Tivoli, Aimar z Alessandrii i Piotr z Sant’Albano. Aimar zaśmiał się szyderczo.
— Dziękujmy Panu —rzekł. —Groziło nam, że po śmierci Niemca dostaniemy bibliotekarza jeszcze bardziej barbarzyńskiego.
— Jak myślisz, kto będzie mianowany na jego miejsce? —zapytał Wilhelm.
Piotr z Sant’Albano uśmiechnął się zagadkowo.
— Po wszystkim, co wydarzyło się w tych dniach, problemu nie stanowi już bibliotekarz, lecz opat…
— Milcz —powiedział mu Pacyfik, a Alinard, ciągle ze swoim zamyślonym spojrzeniem, rzekł:
— Uczynią kolejną niesprawiedliwość… jak w moich czasach. Trzeba ich powstrzymać.
— Kogo? —spytał Wilhelm. Pacyfik wziął go poufnie pod ramię i odprowadził daleko od starca, w stronę drzwi.
— Alinard… sam wiesz, bardzo go kochamy, przedstawia sobą starodawną tradycję i lepsze dni opactwa… Ale czasem mówi sam nie wiedząc co. Wszyscy jesteśmy zatroskani sprawą nowego bibliotekarza. Musi być godny, dojrzały, mądry… to i wszystko.
— Winien znać grekę? —spytał Wilhelm.
— I arabski, tak chce tradycja, tego wymaga jego urząd. Ale wielu jest pośród nas, którzy mają te dary. Ja z całą pokorą, Piotr, Aimar…
— Bencjusz zna grekę.
— Bencjusz jest zbyt .młody. Nie wiem, czemu Malachiasz jego właśnie wybrał wczoraj na swojego pomocnika, ale…
— Czy Adelmus znał grekę?
— Chyba nie. Na pewno nie.
— Ale znał ją Wenancjusz. I Berengar. Dobrze, dziękuję ci.
Wyszliśmy, żeby udać się do kuchni i coś zjeść.