— Tego właśnie nie wiem i nie widziałem mężczyzny, który z nią był —odparłem.
— Dobrze, ale możemy wydedukować, kto to był, z wielu niewątpliwych wskazówek. Przede wszystkim był to człowiek brzydki i stary, z którym dziewczę nie legnie chętnie, osobliwie jeśli jest piękne, jak sam powiadasz, aczkolwiek zda mi się, mój drogi wilczku, że ty byłbyś skłonny uznać za wyśmienite każde danie.
— Czemu brzydki i stary?
— Dzieweczka bowiem nie szła do niego z miłości, lecz za paczkę cynadrów. Z pewnością to dziewczyna ze wsi, być może nie po raz pierwszy oddaje się z głodu lubieżnemu mnichowi i dostaje od niego w nagrodę coś, co może włożyć do ust ona i jej rodzina.
— Nierządnica! —rzekłem z odrazą.
— Biedna wieśniaczka, Adso. Może ma braci, których trzeba wyżywić. Gdyby tylko mogła, oddawałaby się z miłości, nie zaś dla zysku. Tak uczyniła dzisiejszego wieczoru. W istocie, powiadasz mi, że uznała cię za młodego i pięknego, a i dała ci gratisz miłości to, co innym dałaby za serce wołu i kawałek płuc. I poczuła się tak cnotliwa przez ten bezinteresowny dar z siebie, i tak podniesiona, że uciekła nie biorąc niczego w zamian. Oto czemu myślę, że tamten, do którego cię porównała, nie był ni młody, ni piękny.
Wyznaję, że choć moja skrucha była żywa, to wyjaśnienie napełniło mnie słodką dumą, ale zmilczałem i pozwoliłem, by mówił mój mistrz.
— Ten szpetny starzec musi mieć możliwość schodzenia do wsi i stykania się z wieśniakami, a to z jakiegoś powodu związanego z jego urzędem. Musi znać sposób wprowadzania ludzi w obręb murów i wyprowadzania ich, a także wiedzieć, że w kuchni znajdzie jakieś podroby (nazajutrz można wszak powiedzieć, że drzwi były uchylone i jakiś pies dostał się do środka i pożarł mięso). A wreszcie musi być gospodarny i zainteresowany tym, by kuchnia nie została pozbawiona artykułów cenniejszych, inaczej dałby jej antrykot lub jaką inną część lepszą gatunkowo. Widzisz więc, że wizerunek naszego nieznajomego rysuje się nader wyraźnie i że wszystkie te właściwości, albo akcydensy, pasują dobrze do pewnej substancji, której nie zlęknę się określić jako naszego klucznika, Remigiusza z Varagine. Lub, jeśli się mylę, jako naszego tajemniczego Salwatora. Który co więcej, pochodząc z tych stron, umie nieźle dogadać się z ludźmi tutejszymi i gdybyś nie przybył ty, wiedziałby, jak przekonać dziewczę, by uczyniło to, co on zechce.
— Z pewnością tak jest —rzekłem z przekonaniem —ale co nam z tego, że będziemy to wiedzieć?
— Nic. I wszystko —odparł Wilhelm. —Historia może mieć, albo nie, coś wspólnego ze zbrodniami, którymi się zajmujemy. Z drugiej strony, jeśli klucznik był dulcynianem, jedno wyjaśnia drugie i na odwrót. I wiemy teraz wreszcie, że to opactwo jest w nocy miejscem, po którym niejeden błąka się, załatwiając jakieś ciemne sprawki. I kto wie, może nasz klucznik albo Salwator, którzy tak swobodnie poruszają się w ciemnościach, wiedzą więcej, niż mówią.
— Ale czy powiedzą to nam?
— Nie, jeśli zachowywać będziemy się tak, jakbyśmy im współczuli, jeśli nie będziemy zważać na ich grzechy. Skoro jednak mamy się czegoś dowiedzieć, dostaliśmy do ręki sposób, by nakłonić ich do mówienia. Innymi słowy, jeśli zajdzie taka potrzeba, klucznik albo Salwator są w naszych rękach, a Bóg wybaczy nam to nadużycie, zważywszy, że tyle innych rzeczy wybacza —rzekł i spojrzał na mnie złośliwie, ja zaś nie miałem śmiałości, by uczynić jaką uwagę na temat dopuszczalności tych zamiarów.
— A teraz musimy iść do łóżka, ponieważ za godzinę już jutrznia. Lecz widzę, że jesteś jeszcze wzburzony, mój biedny Adso, jeszcze trapisz się swoim grzechem… Nie ma nic lepszego jak chwila spędzona w kościele, by ukoić twoją duszę. Ja cię rozgrzeszyłem, ale nigdy nie wiadomo. Idź, poproś Pana Naszego o potwierdzenie. —I klepnął mnie dosyć energicznie w głowę, być może na dowód męskiego i ojcowskiego afektu, być może miała to być pobłażliwa pokuta. A może (jak pomyślałem grzesznie w tym momencie) przez rodzaj dobrotliwej zazdrości, był to bowiem człek spragniony nowych i żywych doświadczeń.
Ruszyliśmy w stronę kościoła i wyszliśmy znaną nam już drogą, którą przebiegłem spiesznie i z zamkniętymi oczami, gdyż wszystkie te kości ze zbyt wielką oczywistością przypominały mi tej nocy, że ja również jestem prochem i że bezrozumna jest duma z mojego ciała.
Dotarłszy do nawy, zobaczyliśmy jakiś cień przed głównym ołtarzem. Wydało mi się, że jest to znowu Hubertyn. Był to jednak Alinard, który w pierwszej chwili nie rozpoznał nas. Powiedział, że nie jest już w stanie spać i postanowił spędzić noc, modląc się za młodo zgasłego mnicha (nie przypominał sobie nawet jego imienia). Modlił się za jego duszę, jeśli nie żyje, za jego ciało, jeśli leży gdzieś, okaleczony i samotny.
— Zbyt dużo zmarłych —rzekł —zbyt dużo… Lecz było to zapisane w księdze apostoła. Wraz z pierwszą trąbą powstanie grad, z drugą trzecia część morza stanie się krwią, i oto jednego znaleźliście pośród gradu, drugiego we krwi… Trzecia trąba oznajmia, że gwiazda gorejąca upadnie na trzecią część rzek i źródeł wód. Tam, powiadam wam, zniknął nasz trzeci brat. I lękajcie się o czwartego, gdyż porażona będzie trzecia część słońca, trzecia część księżyca i trzecia część gwiazdy, tak że zapadnie prawie zupełna ciemność…
Kiedy wychodziliśmy z transeptu, Wilhelm zastanawiał się, czy w słowach starca nie ma szczypty prawdy.
— Ale —zwróciłem mu uwagę —to zakładałoby, że ten sam diabelski umysł, używając jako przewodnika Apokalipsy,przygotował trzy zgony, jeśli Berengar także nie żyje. Wiemy jednak, że śmierć Adelmusa z własnej była woli…
— To prawda —rzekł Wilhelm —ale ten diabelski albo chory umysł mógł zaczerpnąć natchnienie ze śmierci Adelmusa, by przedstawić w sposób symboliczny pozostałe dwie. I jeśli tak jest, Berengara winno się znaleźć w rzece lub źródle. A nie ma wszak ni rzek, ni źródeł w opactwie, a przynajmniej nie takie, by ktoś mógł w nich utonąć lub zostać utopiony…
— Są tylko łaźnie —rzuciłem prawie na chybił trafił.
— Adso! —rzekł Wilhelm —Wiesz, że to może być myśl! Łaźnie!
— Ale już do nich zaglądali…
— Widziałem dzisiaj rano służbę, jak prowadziła poszukiwania, otworzyli drzwi budynku łaziebnego i rzucili okiem do środka, nie rozglądając się dokładnie, nie szukali bowiem czegoś dobrze ukrytego, spodziewali się trupa, który leżałby teatralnie, jak trup Wenancjusza w kadzi… Chodźmy zerknąć; jeszcze jest ciemno, ale wydaje mi się, że nasz kaganek płonie ochoczo.
Tak uczyniliśmy i otworzyliśmy bez trudu drzwi budynku łaziebnego przylegającego do szpitala.
Były tam, oddzielone od siebie obszernymi zasłonami, wanny, nie przypominam już sobie ile. Mnisi używali ich do zabiegów higienicznych, kiedy reguła wyznaczała odpowiedni dzień, Seweryn zaś stosował je ze względów leczniczych, nic bowiem nie uspokaja tak ciała i umysłu jak kąpiel. Kominek w kącie pozwalał z łatwością ogrzewać wodę. Był zabrudzony świeżym popiołem, a przed nim leżał na boku wielki kocioł. Wodę można było brać z fontanki w rogu pomieszczenia.
Zajrzeliśmy do pierwszych wanien, lecz były puste. Tylko ostatnia, z zaciągniętą zasłoną, była pełna, a obok niej leżała zmoczona szata. Na pierwszy rzut oka, w świetle lampki powierzchnia wody wydała się spokojna; kiedy światło padło głębiej, zobaczyliśmy na dnie bezwładne i nagie ciało mężczyzny. Powoli wydobyliśmy je. Był to Berengar. I ten —oznajmił Wilhelm —ma naprawdę oblicze topielca. Rysy twarzy były nabrzmiałe. Ciało, białe i miękkie, pozbawione owłosienia, zdawało się ciałem kobiety, poza sprośnym widokiem zwiotczałej pudendy. Zarumieniłem się, potem przebiegł mnie dreszcz. Przeżegnałem się, kiedy Wilhelm błogosławił zwłoki.
DZIEŃ CZWARTY
LAUDA
Kiedy to Wilhelm i Seweryn badają zwłoki Berengara i spostrzegają czarny język, co jest osobliwe u topielca. Potem rozprawiają o nader bolesnych truciznach i o kradzieży dokonanej w dawno minionych czasach.