Литмир - Электронная Библиотека

– Mewa – zawołał drżącym głosem, wyciągając błagalnie dłonie. – Opowiedz im o aniele. Opowiedz o aniele, który przyszedł do mnie w środku nocy i powiedział, żeby zająć się złem. Jesteśmy już bezpieczni, powiedz im, proszę, Mewa. – W jego głosie dźwięczała żałosna nuta, jakby każde słowo pogrążało go głębiej w rozpaczy.

Nagle detektyw wrzasnął na Chudego, który skulił się pod nawałą pytań, spadających na niego jak grad włóczni albo strzał.

– Skąd masz tę krew na koszuli? Skąd masz na rękach krew tej pielęgniarki?

Chudy spojrzał na swoje palce i pokręcił głową.

– Nie wiem – odparł. – Może przyniósł mi ją anioł?

Korytarzem nadszedł umundurowany mężczyzna z małą plastikową torebką. W pierwszej chwili Francis nie dostrzegł, co w niej było, ale kiedy policjant zbliżył się, chłopak rozpoznał małą, białą, trójrożną czapkę, jakie często nosiły pielęgniarki. Ta jednak wyglądała na pogniecioną, a jeden jej róg miał plamę w kolorze smug na koszuli Chudego.

– Chyba chciał sobie zachować na pamiątkę – mruknął policjant. – Znaleźliśmy to pod jego materacem.

– Znaleźliście nóż? – spytał detektyw. Mundurowy pokręcił głową.

– A opuszki palców? Policjant znów zaprzeczył.

Detektyw przez chwilę oceniał sytuację, potem odwrócił się na pięcie do Chudego, który wciąż kulił się pod ścianą, otoczony przez policjantów, niższych od niego, ale w tej chwili nad nim górujących.

– Skąd masz czapkę? – spytał. Chudy pokręcił głową.

– Nie wiem, nie wiem – załkał. – Nie brałem jej.

– Była pod twoim materacem. Po co ją tam włożyłeś?

Nie włożyłem, nie włożyłem.

– Nieważne – odparł policjant ze wzruszeniem ramion. – I tak mamy już więcej, niż nam trzeba. Niech ktoś przeczyta mu prawa. Zabieramy się z tego domu wariatów.

Policjanci zaczęli popychać i poganiać Chudego korytarzem. Francis widział panikę szarpiącą ciałem mężczyzny. Chudy miał skurcze, jakby przeszywał go prąd.

– Nie, proszę, ja nic nie zrobiłem. Proszę. Och, zło, zło jest wszędzie dookoła, proszę, nie zabierajcie mnie, tu jest mój dom, proszę!

Rozpaczliwe zawodzenia Chudego niosły się echem po korytarzu. Francis poczuł, że ktoś zdejmuje mu kajdanki. Podniósł wzrok i Chudy podchwycił jego spojrzenie.

– Mewa, Peter, proszę, pomóżcie mi – zawołał z ogromnym cierpieniem w każdym słowie. – Powiedzcie im, że to anioł. Przyszedł do mnie w środku nocy. Powiedzcie im. Pomóżcie mi, proszę.

A potem, popychany przez gromadę policjantów, zniknął za drzwiami budynku Amherst, połknięty przez resztki nocy.

Rozdział 7

Pewnie trochę tamtej nocy spałem, ale nie pamiętam samego zamykania oczu.

Nie przypominam sobie nawet oddychania.

Piekła mnie spuchnięta warga; nawet kiedy przepłukałem usta wodą, czułem smak krwi w miejscu, gdzie policjant mnie uderzył. Nogi miałem miękkie od ciosu pałki strażnika, a w głowie kręciło mi się po tym wszystkim, co zobaczyłem. Nie ma znaczenia, ile minęło lat od tamtej nocy, ile dni zmieniło się w dekady. Wciąż czuję ból po spotkaniu z władzami, które uznały mnie – choć tylko na chwilę – za zabójcę. Kiedy leżałem sztywno na swojej pryczy, trudno było mi skojarzyć Krótką Blond, która wcześniej tego samego dnia jeszcze żyła, ze zmasakrowaną postacią, wywiezioną w worku na zwłoki, a potem pewnie rzuconą na zimny stalowy stół, gdzie czekała na skalpel patologa. Tak samo trudno pogodzić mi te dwa obrazy dzisiaj. Prawie tak, jakby to były dwa różne byty, zupełnie do siebie niepodobne i niemające ze sobą prawie nic wspólnego.

Pamiętam wyraźnie: leżałem bez ruchu w ciemności, czując bezlitosny ciężar każdej mijającej sekundy, świadomy, że całe dormitorium jest poruszone; zwyczajne nocne odgłosy niespokojnego snu rozbrzmiewały o wiele głośniej, podkreślone nerwowością i paskudnym napięciem, oklejającymi duszną atmosferę pokoju niczym świeża warstwa farby. Dookoła mnie ludzie wiercili się i rzucali, mimo dodatkowych porcji lekarstw, które rozdano, zanim zapędzono nas z powrotem do sal. Chemiczny spokój. A przynajmniej o to chodziło Pigule, panu Złemu i reszcie personelu; lęki i obawy zrodzone tamtej nocy nie dawały się jednak przytłumić. Wierciliśmy się, chrząkając i jęcząc, łkając i płacząc, wzburzeni i przerażeni. Wszyscy baliśmy się kilku pozostałych do świtu godzin i tego, co świt miał przynieść.

Wszyscy oprócz jednego nieobecnego, oczywiście. Nagłe zniknięcie Chudego z naszej małej, obłąkanej społeczności pozostawiło po sobie cień. Odkąd pojawiłem się w budynku Amherst, jeden czy dwóch naprawdę starych i zniedołężniałych mężczyzn zmarło z tak zwanych przyczyn naturalnych, które jednak trafniej byłoby nazwać „zaniedbaniem” i „samotnością”. Czasami zdarzał się cud i ktoś, komu zostało jeszcze trochę życia, był wypuszczany. O wiele częściej ochrona przenosiła kogoś, kto nie przestrzegał zasad albo tracił panowanie nad sobą, do jednej z izolatek na piętrze. Tacy wracali zwykle po kilku dniach ze zwiększonymi dawkami leków; bardziej powłóczyli nogami i mieli silniejsze skurcze mięśni twarzy. Tak więc zniknięcia się zdarzały. Ale nieobecność Chudego nie była zwyczajna i stąd właśnie zrodziły się targające nami uczucia, kiedy pierwsze promienie świtu zaczęły przesączać się przez kraty w oknach.

Zrobiłem sobie dwie grzanki z serem, nalałem wody z kranu do niezbyt czystej szklanki i oparłem się o kuchenny blat, jedząc. Zapomniany papieros dopalał się w przepełnionej popielniczce trochę dalej, a ja patrzyłem, jak wąska smużka dymu wznosi się w zatęchłe powietrze mojego mieszkania.

Peter Strażak palił.

Ugryzłem kanapkę i popiłem wodą. Kiedy spojrzałem na drugi koniec pokoju, on już tam był. Sięgnął po niedopałek mojego papierosa i podniósł go do ust.

– W szpitalu można było palić bez poczucia winy – powiedział, trochę przewrotnie. – W sumie, co gorsze: rak czy szaleństwo?

– Peter – powiedziałem. – Nie widziałem cię od lat.

– Tęskniłeś za mną, Mewa?

Kiwnąłem głową. Peter wzruszył ramionami, jakby mnie przepraszał.

– Dobrze wyglądasz, Mewa. Może trochę schudłeś, ale wcale się nie postarzałeś. - Wypuścił kilka kółek dymu i zaczął się rozglądać po pokoju. – A więc tu mieszkasz? Nieźle. Widzę, że wszystko jakoś się układa.

– Czy ja wiem? Idzie tak, jak można się było spodziewać.

– Zgadza się. To właśnie było niezwykłe w życiu wariata, prawda, Mewa? Mieliśmy pokręcone oczekiwania. Normalne rzeczy, jak utrzymanie pracy, założenie rodziny i chodzenie na mecze w niedzielne popołudnia, to najtrudniej było nam osiągnąć. A więc wszystko odwróciliśmy. Zrewidowaliśmy i okopaliśmy się na nowych pozycjach.

Wyszczerzyłem się w uśmiechu.

– Tak, właśnie tak. Na przykład posiadanie kanapy to duże osiągnięcie.

Peter odrzucił głowę w tył i zaśmiał się.

– Posiadanie kanapy i droga do zdrowia psychicznego. Brzmi jak tytuł jednej z prac, które pan Zły ciągle pisał do swojego doktoratu, którego nie skończył – Peter dalej się rozglądał – Masz przyjaciół?

Pokręciłem głową.

– Nie.

– Wciąż słyszysz głosy?

– Trochę, czasami. Właściwie tylko echa. Albo szepty. Prochy, którymi ciągle mnie faszerują, wyciszają cały jazgot.

– Chyba nie są aż takie złe, skoro ja tu jestem. - Peter mrugnął porozumiewawczo.

Rzeczywiście.

Peter podszedł do kuchennych drzwi i spojrzał na zapiski na ścianie. Poruszał się z tą samą atletyczną gracją, jaką zapamiętałem z godzin spędzonych na wspólnych spacerach w budynku Amherst. Peter Strażak nie powłóczył nogami ani się nie potykał. W ogóle się nie zmienił przez dwadzieścia lat. Tylko czapkę Red Soksów, którą wtedy często zakładał, teraz nosił w tylnej kieszeni dżinsów. Wciąż miał gęste i długie włosy, a uśmiech taki sam jak zapamiętałem, jakby niedawno usłyszał kawał i jeszcze nie minęło mu rozbawienie.

24
{"b":"109922","o":1}