– Jak ci idzie opowieść? – spytał.
– Wszystko wraca.
Zaczął coś mówić, przerwał i wbił wzrok w kolumny słów wyskrobane na ścianie.
– Co im o mnie powiedziałeś? – spytał.
– Nie dość – odparłem. – Ale pewnie sami już doszli do tego, że nigdy nie byłeś szalony. Nie słyszałeś głosów. Nie miałeś zwidów, dziwacznych przekonań ani drastycznych myśli. A przynajmniej nie byłeś tak szalony jak Chudy, Napoleon, Kleo czy ktokolwiek inny. Nawet jak ja, skoro o tym już mowa.
Peter uśmiechnął się, lekko, krzywo.
– Porządny katolik liczna irlandzka rodzina z Dorchester, drugie pokolenie. Tata, który za dużo pił w sobotnie wieczory, i matka, która wierzyła w demokratów i siłę modlitwy. Służba publiczna, nauczyciele w podstawówkach, gliniarze i żołnierze. Regularna obecność na niedzielnej mszy, potem zajęcia z religii. Gromada ministrantów. Dziewczyny uczyły się stepowania i śpiewały w chórze. Chłopcy chodzili do szkoły z łaciną i grali w piłkę. Kiedy przyszedł pobór, od razu się zgłosiliśmy. Nie załatwialiśmy odroczek przez studia. I nie zapadaliśmy na choroby umysłowe. Przynajmniej nie do końca: Nie w taki możliwy do zdiagnozowania, wyraźny sposób, jaki lubi Piguła, kiedy może poczytać o twojej chorobie w Podręczniku diagnostycznym i dowiedzieć się, jak konkretnie ma cię leczyć. Nie, w mojej rodzinie każdy musiał być inny. Albo ekscentryczny. Albo trochę zdziwaczały, albo szurnięty.
– Nie byłeś taki znów inny, Peter – stwierdziłem.
Zaśmiał się krótko, z rozbawieniem.
– Strażak, który rozmyślnie podkłada ogień? W kościele, w którym go ochrzczono? A jakbyś to nazwał? To przynajmniej trochę dziwne, nie? Odrobinę więcej niż tylko niezwykłe, nie sądzisz?
Nie odpowiedziałem. Patrzyłem, jak Peter chodzi po moim małym mieszkaniu. Nawet jeśli tak naprawdę wcale go tam nie było, cieszyłem się z jego towarzystwa.
– Wiesz, co czasem nie dawało mi spokoju, Mewa?
– Co?
– W moim życiu było tyle chwil, po których powinienem oszaleć, konkretnych momentów naprawdę strasznych. Gdyby je zebrać do kupy, udałyby wariata z pianą na ustach. Chwile, kiedy dorastałem. Chwile na wojnie. Chwile śmierci. Chwile gniewu. A mimo to właśnie chwila, która wydawała się najbardziej logiczna, jasna i prosta, wysłała mnie do szpitala. - Przerwał, wciąż przyglądając się ścianie. – Kiedy miałem dziewięć lat – dodał cicho – umarł mój brat. Był zaledwie rok ode mnie starszy. Rodzina żartowała, że jesteśmy irlandzkimi bliźniakami. Ale włosy miał o wiele jaśniejsze, a skórę zawsze bladą. Ja mogłem cały dzień biegać, skakać, grać w piłkę, bawić się na dworze, a on ledwie oddychał. Astma, problemy z sercem i nerkami. Bóg chciał go w ten sposób wyróżnić, tak mi powiedziano. Uznano, że nie zrozumiem, dlaczego Bóg tak postanowił. Ja miałem dziewięć lat, on dziesięć, i obaj wiedzieliśmy, że umiera, ale to ignorowaliśmy. Śmialiśmy się, żartowaliśmy i ukrywaliśmy swoje małe tajemnice, jak to bracia. Kiedy zabierali go po raz ostatni do szpitala, powiedział mi, że będę musiał być chłopcem za nas obu. Tak bardzo chciałem mu pomóc. Prosiłem mamę, żeby lekarze wzięli dla Billy’ego moje prawe płuco i serce, a mnie dali jego, i że tak się zamienimy. Ale oczywiście nic takiego nie zrobili.
Słuchałem i nie przerywałem Peterowi, bo kiedy mówił, podszedł bliżej do zapisanej ściany, ale nie czytał nabazgranych słów, tylko wypowiadał własne. Zaciągnął się papierosem i powoli ciągnął dalej.
– W Wietnamie, Mewa… Opowiadałem ci o zwiadowcy, którego zastrzelili?
– Tak, Peter. Opowiadałeś.
– Powinieneś o tym napisać. O zwiadowcy i o moim zmarłym bracie. Myślę, że należą do tej opowieści.
– Będę musiał też wspomnieć o twoim bratanku i pożarze.
Pokiwał głową.
– Tak. Ale jeszcze nie teraz. Opowiedz im tylko o zwiadowcy. Wiesz, co najlepiej zapamiętałem z tamtego dnia? Że był cholerny upał. Nie taki, jaki znasz ty czy ja, czy ktokolwiek, kto wychowywał się w Nowej Anglii. Znaliśmy upały sierpniowe, kiedy żar lał się z nieba, a my chodziliśmy popływać w porcie. Ale tam panował chory, okropny, niemal trujący upał. Przedzieraliśmy się gęsiego przez dżunglę, a słońce było wysoko nad nami. Plecak ciążył, jakbym miał w nim nie tylko potrzebne rzeczy, ale i wszystkie moje ziemskie troski. Snajperzy kierowali się prostą zasadą: postrzelić zwiadowcę. Celować w nogi, nie w głowę. Na odgłos wystrzału wszyscy się chowali, poza sanitariuszem, a sanitariuszem byłem ja. Sanitariusz biegł pomóc rannemu. Za każdym razem. Wiesz, na szkoleniu uczyli nas, żeby nie ryzykować lekkomyślnie, ale zawsze biegliśmy. A wtedy snajper próbował trafić sanitariusza, bo zależało na nim całemu plutonowi, więc kiedy się go trafiło, wszyscy wyskakiwali z kryjówek i lecieli z pomocą. Bardzo prosta zasada. Jeden strzał daje sposobność zabicia wielu ludzi. I to się właśnie wydarzyło tamtego dnia. Postrzelili zwiadowcę. Słyszałem, jak mnie woła. Ale dowódca plutonu i dwóch innych mnie przytrzymało. Niewiele mi brakowało. Niecałe dwa tygodnie do skończenia tury. No i słuchaliśmy, jak tamten wykrwawia się na śmierć. Potem w raporcie napisaliśmy: to było nieuniknione. Nieprawda. Trzymali mnie, a ja się wyrywałem, protestowałem i błagałem, ale cały czas wiedziałem, że gdybym chciał, mógłbym się uwolnić, pobiec na pomoc. Wymagałoby to tylko odrobiny więcej wysiłku. A na to nie mogłem się zdobyć. Na tę odrobinę siły. Dlatego odegraliśmy w dżungli nasze małe przedstawienie, a obok umarł człowiek. Nawet go dobrze nie znałem. Dołączył do plutonu niecały miesiąc wcześniej. To nie tak, że słuchałem, jak umiera mój przyjaciel, Mewa. To był tylko jeden z kompanów. Wołał o pomoc i wołał, aż przestał, bo nie żył.
– Mógł nie przeżyć, nawet gdybyś do niego dobiegł. Peter uśmiechnął się i pokiwał głową.
– Jasne. Też tak sobie mówiłem. – Westchnął. – Całe życie miałem koszmary o ludziach wzywających pomocy. A ja nie pomagałem.
– Ale zostałeś strażakiem…
– Tak najprościej odprawić pokutę, Mewa. Wszyscy kochają strażaków. Powoli zniknął. Był poranek, przypomniałem sobie, zanim udało się nam porozmawiać. Budynek Amherst wypełniało słońce, mącące gęsty, unoszący się wciąż w powietrzu smród gwałtownej śmierci. Pacjenci chodzili po korytarzach, jak zwykle powłócząc nogami i garbiąc się, ale trochę ostrożniej niż zwykle. Poruszali się uważnie, bo wszyscy, mimo naszego obłąkania, wiedzieliśmy, że coś się wydarzyło i wyczuwaliśmy, że coś ma się jeszcze wydarzyć. Rozejrzałem się i znalazłem ołówek.
Był środek poranka, zanim Francisowi udało się porozmawiać z Peterem Strażakiem. Zwodnicze, oślepiające wiosenne słońce wpadało przez okna i stalowe kraty, wybuchając światłem na korytarzach i odbijając się od podłogi, z której zmyto wszystkie zewnętrzne ślady morderstwa. Ale osad śmierci czaił się w zatęchłym szpitalnym powietrzu; pacjenci poruszali się samotnie albo w małych grupach, w milczeniu unikając miejsc, w których mord pozostawił ślady. Nikt nie stąpał tam, gdzie rozlała się krew pielęgniarki. Wszyscy obchodzili schowek szerokim łukiem. Wydawało się, że samo podejście do miejsca zbrodni mogło skazić złem. Pozbawione życia rozmowy prowadzono przyciszonymi głosami. Pacjenci szurali trochę wolniej, jakby szpitalny oddział zamienił się w kościół. Nawet zwidy, które nękały tak wielu, osłabły, ustępując miejsca o wiele prawdziwszemu i bardziej przerażającemu szaleństwu.
Peter jednak stanął oparty o ścianę korytarza dokładnie naprzeciw drzwi schowka. Co jakiś czas mierzył spojrzeniem odległość między miejscem, w którym znaleziono zwłoki pielęgniarki, a tym, gdzie została zaatakowana, za siatką dyżurki pielęgniarek.
Francis podszedł do niego powoli.
– O co chodzi? – spytał cicho.
Peter Strażak ściągnął usta, mocno skoncentrowany.