Był niższy od policjantów, ale solidnie zbudowany. Na oko około trzydziestki. Stał swobodnie, z rękami skutymi przed sobą, ale mową ciała umniejszał znaczenie więzów, sprawiając, że wyglądały bardziej na drobną niedogodność. Był ubrany w luźny, granatowy kombinezon z napisem Mci-boston wyszytym nad lewą kieszenią na piersiach. Na nogach miał stare, zużyte adidasy bez sznurówek. Spod przepoconej czapki baseballowej Boston Red Sox wystawały mu dość długie, ciemne włosy. Dwudniowy zarost okalał policzki i brodę. Ale Francisa najbardziej uderzyły oczy mężczyzny – biegały na wszystkie strony, czujne i uważne, jakby starały się dostrzec jak najwięcej szczegółów naraz. Wyrażały jakieś głębokie uczucia, co Francis zauważył od razu mimo własnej udręki. Nie potrafił tego nazwać; wyglądało, jakby mężczyzna zobaczył coś ogromnie, niewypowiedzianie smutnego, co czaiło się na samym skraju jego pola widzenia, więc cokolwiek widział albo słyszał, zabarwione było tym ukrytym cierpieniem. Oczy spoczęły na Francisie i mężczyzna zdobył się na słaby, współczujący uśmiech, który – zdawało się – przemawia bezpośrednio do chłopaka.
– Wszystko gra, kolego? – spytał. Każde słowo wymawiał z lekkim bostońsko-irlandzkim akcentem. – Jest aż tak źle?
Francis pokręcił głową.
– Chcę iść do domu, ale mówią, że muszę tu zostać - odparł. A potem, żałośnie i spontanicznie, poprosił: – Możesz mi pomóc?
Mężczyzna nachylił się lekko w jego stronę.
– Podejrzewam, że jest tu więcej takich, którzy chcieliby iść do domu, a nie mogą. Jak ja sam.
Francis popatrzył na niego. Nie wiedział dlaczego, ale spokojny ton głosu mężczyzny mu pomógł.
– Możesz mi pomóc? – powtórzył, krztusił się. Towarzysz niedoli uśmiechnął się smutno.
– Nie wiem, co mogę zrobić – powiedział. – Ale zrobię, co będę mógł.
– Obiecujesz? – spytał niespodziewanie Francis.
– Dobrze – odparł mężczyzna. – Obiecuję.
Francis odchylił się do tyłu na wózku, zamykając na chwilę oczy.
– Dziękuję – szepnął.
Sekretarka przerwała ich rozmowę.
– Panie Moses – zwróciła się ostro do mniejszego z dwóch pielęgniarzy. – Ten pan… – wskazała mężczyznę w kombinezonie – to pan… – Zawahała się lekko, jakby umyślnie nie chciała używać nazwiska mężczyzny -… to pan, o którym wcześniej rozmawialiśmy. Policjanci odeskortują go do doktora, ale proszę wrócić jak najszybciej, żeby zaprowadzić pacjenta do jego nowego miejsca zakwaterowania… – ostatnie słowa wymówiła z nutką sarkazmu w głosie -… kiedy tylko umieścicie pana Petrela w Amherst. Czekają tam na niego.
– Dobrze, proszę pani – powiedział większy z braci, jakby to była jego kolej odpowiedzieć, chociaż uwagi kobiety były skierowane do mniejszego. – Się robi, co pani każe.
Mężczyzna w kombinezonie znów spojrzał na Francisa.
– Jak się nazywasz? – spytał.
– Francis Petrel.
Nieznajomy uśmiechnął się.
– Ładne nazwisko. Petrel to mały morski ptak, popularny na Cape Cod. Latają tuż nad wodą, w letnie popołudnia nurkują w falach. Piękne zwierzęta. Białe skrzydła, które w jednej chwili szybko biją, a w drugiej szybują i wznoszą się bez wysiłku. Muszą mieć bystry wzrok, żeby wypatrzyć dobijaka albo menhadena. Ptak poetów. Umiesz tak latać, panie Petrel? Francis pokręcił głową.
– Aha – powiedział mężczyzna w kombinezonie. – W takim razie może powinieneś się nauczyć. Zwłaszcza jeśli za długo będziesz zamknięty w tym rozkosznym przybytku.
– Cicho! – przerwał jeden z policjantów szorstkim tonem. Aresztowany uśmiechnął się i spojrzał na policjanta.
– Bo co?
Funkcjonariusz nie odpowiedział, chociaż poczerwieniał. Mężczyzna odwrócił się z powrotem do Francisa, ignorując polecenie.
– Francis Petrel. Francis Mewa. To mi się bardziej podoba. Nie przejmuj się za bardzo, Francisie Mewo, niedługo znów się spotkamy. Obiecuję.
Francis wyczuł w słowach nieznajomego otuchę. Po raz pierwszy od tego strasznego poranka, który rozpoczął się krzykami i oskarżeniami, poczuł się, jakby nie był zupełnie sam. Jakby nieustanny zgiełk i jazgot, przez cały dzień wypełniający mu uszy, teraz przycichł. Usłyszał, że gdzieś w tle jego głosy mruczą coś z aprobatą, co jeszcze bardziej go uspokoiło. Ale nie zdążył się nad tym zastanowić, bo niespodziewanie wywieziono go z poczekalni na korytarz, a za nim rozległo się echo zatrzaskiwanych drzwi. Zadrżał w chłodnym przeciągu; przypomniał sobie, że od tej chwili zmieniło się wszystko, co wiedział o życiu, a wszystko, czego miał się dopiero dowiedzieć, było niejasne i ukryte. Przygryzł dolną wargę, żeby powstrzymać powracające łzy; przełknął je z trudem, żeby nie wydać żadnego dźwięku, i pozwolił się wywieźć z recepcji w głąb korytarzy Szpitala Western State.
Rozdział 3
Słabe światło poranka zaczęło się prześlizgiwać nad dachami sąsiednich domów, ukradkiem wsączając się do mojego skromnego mieszkania. Stałem przed ścianą i widziałem wszystkie słowa, które zapisałem poprzedniej nocy, pełznące w dół w jednej długiej kolumnie. Moje pismo było ściśnięte, jakby nerwowe. Słowa układały się w chwiejne linijki, trochę jak pole żyta, kiedy przechodzi nad nim powiew ciepłego wiatru. Zapytałem sam siebie: czy byłem aż tak przerażony, kiedy przyjechałem do szpitala? Odpowiedź była prosta: tak. I to o wiele bardziej niż to zapisałem. Pamięć często rozmywa wspomnienie bólu. Matka zapomina o mękach porodu, kiedy położna daje jej w ramiona dziecko, żołnierz nie pamięta bólu ran, kiedy generał przypina mu medal, a orkiestra zaczyna grać wojskowego marsza. Czy mówiłem prawdę o tym, co widziałem? Czy nie pomyliłem się w żadnym małym szczególe? Czy to naprawdę było tak, jak zapamiętałem?
Wziąłem ołówek, opadłem na kolana, na podłogę w miejscu, gdzie spędziłem pierwszą noc przy ścianie. Zawahałem się, potem zacząłem pisać:
Minęło co najmniej czterdzieści osiem godzin, zanim Francis Petrel obudził się w ponurej celi, szarej, obitej miękką wykładziną, opięty kaftanem bezpieczeństwa, z walącym sercem i spuchniętym językiem, spragniony czegoś zimnego do picia i czyjegoś towarzystwa…
Minęło co najmniej czterdzieści osiem godzin, zanim Francis Petrel obudził się w ponurej, szarej celi, obitej miękką wykładziną, opięty kaftanem bezpieczeństwa, z walącym sercem i spuchniętym językiem, spragniony czegoś zimnego do picia i czyjegoś towarzystwa. Leżał sztywno na stalowym łóżku i cienkim, poplamionym materacu izolatki. Patrzył na sufit i ściany koloru brezentu, badając swoją osobę oraz otoczenie. Poruszył palcami stóp, przesunął językiem po wyschniętych wargach, zaczął liczyć uderzenia serca, aż zauważył, że zaczyna bić wolniej. Środki, które mu wstrzyknięto, sprawiły, że czuł się pogrzebany, a przynajmniej przykryty jakąś gęstą, syropowatą substancją. Wysoko nad nim, za okratowaną osłoną świeciła pojedyncza żarówka. Światło raziło go w oczy. Wiedział, że powinien być głodny, ale nie był. Szarpnął się w więzach i od razu zrozumiał, że to na nic. Postanowił wołać o pomoc, ale najpierw szepnął do siebie: jesteście tam jeszcze?
Przez chwilę panowała cisza.
Potem usłyszał kilka głosów. Mówiły wszystkie naraz, niewyraźnie, jakby stłumione poduszką: Jesteśmy.
To dodało mu otuchy.
Musisz nas ukrywać, Francis.
Kiwnął głową. To było oczywiste. Miał sprzeczne uczucia, prawie jak matematyk, który widzi na tablicy trudne równanie z kilkoma możliwymi odpowiedziami. Głosy, które go prowadziły, wpakowały go też w tę kabałę i nie wątpił, że musi się z nimi ukrywać, jeśli chce wyjść ze Szpitala Western State. Rozważając ten dylemat, słyszał znajome głosy wszystkich tych, którzy podróżowali razem z nim w jego wyobraźni. Głosy miały własne osobowości: był głos rozkazujący, dyscyplinujący, zezwalający, głos troski, głos ostrzegający i uspokajający, głos wątpliwości i zdecydowania. Wszystkie miały własne ulubione tony i tematy; z czasem nauczył się nawet przewidywać, który z nich się odezwie, zależnie od sytuacji. Od czasu gniewnej konfrontacji z rodziną, odkąd wezwano policję i karetkę, wszystkie domagały się uwagi. Ale teraz musiał wytężać słuch, żeby je usłyszeć; w skupieniu zmarszczył brew.