Литмир - Электронная Библиотека

– Dobra – zawołał tonem generała przemawiającego do armii przed szturmem. – Musimy im pomóc.

– Co mamy robić? – Tym razem zapytał Gazeciarz. Francis podniósł rękę jak sędzia startowy podczas wyścigu.

– Hałasujmy. Niech usłyszą na górze. Wzywajmy pomocy…

– Pomocy! Pomocy! – krzyknął natychmiast z całych sił jeden z mężczyzn. – Pomocy! – zawołał po raz trzeci, już słabiej, po czym umilkł.

– To na nic – powiedział z emfazą Francis. – Nikt nigdy nie zwraca na takie wołanie uwagi. Musimy najgłośniej, jak damy radę, krzyczeć „Apollo!”…

Strach, zmieszanie i wątpliwości zamieniły mężczyzn w nierówny, cichy chórek. Kilka razy wymamrotali: „Apollo”.

– „Apollo”? – spytał Napoleon. – Dlaczego „Apollo”?

– To jedyne słowo, które zadziała – odparł Francis.

Wiedział, że to brzmiało zupełnie irracjonalnie, ale mówił z takim przekonaniem, że uciął wszelką dalszą dyskusję.

Kilku mężczyzn natychmiast zawołało „Apollo!”, ale Francis uciszył ich krótkim machnięciem ręki.

– Nie! – wrzasnął, ustawiając ich i dyrygując. – Musimy krzyczeć razem, inaczej nas nie usłyszą. Za mną, na trzy, spróbujmy…

Odliczył i wyszedł z tego pojedynczy, skromny, ale chóralny okrzyk.

– Dobrze, dobrze – pochwalił. – A teraz najgłośniej, jak się da. – Obejrzał się przez ramię na Petera i upośledzonego mężczyznę, którzy jęcząc z wysiłku, zmagali się z drzwiami. – Tym razem muszą nas usłyszeć… – Podniósł rękę. – Na mój znak – zakomenderował. – Trzy. Dwa. Jeden… – Opuścił ramię, jakby ciął mieczem.

– Apollo! – ryknęli mężczyźni.

– Jeszcze raz! – zawołał Francis. – Było świetnie. Uwaga, trzy, dwa, jeden… – Drugi raz przeciął powietrze.

– Apollo! – odpowiedzieli mężczyźni.

– Dalej!

– Apollo!

– I jeszcze raz!

– Apollo!

Słowo wznosiło się, ulatywało z pełną prędkością, jak eksplozja przenikając grube mury i ciemność szpitala dla obłąkanych; jak wybuchająca gwiazda, słowo-fajerwerk, nigdy przedtem tu niesłyszane i pewnie też rozbrzmiewające po raz ostatni. Ale przynajmniej tej jednej, ciemnej nocy przebijało wszystkie zamki i zapory, pokonywało przeszkody, wznosiło się, wzlatywało, rozwijało skrzydła i odnajdywało wolność. Mknęło przez gęste powietrze, bezbłędnie odnajdując drogę do dwóch mężczyzn na górze, którzy byli jego głównymi odbiorcami, i z zaskoczeniem nadstawili ucha, słysząc umówiony sygnał, dobiegający z tak niespodziewanego źródła.

Rozdział 33

Apollo! – powiedziałem na głos. W mitologii Apollo był bogiem Słońca. Jego szybko mknący rydwan oznajmiał nadejście dnia. Tego właśnie potrzebowaliśmy tamtej nocy, dwóch rzeczy, których w świecie szpitala psychiatrycznego w ogóle nie było za wiele: szybkości i jasności.

– Apollo – krzyknąłem.

Słowo odbiło się od ścian mieszkania, wpadło pędem w kąty, skoczyło pod sufit. To było wyjątkowo cudowne słowo. Wydobyło się z siłą wspomnień, które wzmacniały moją determinację. Minęło dwadzieścia lat od nocy, kiedy po raz ostatni wymówiłem je na głos, i zastanawiałem się, czy nie pomogłoby mi tak samo teraz, jak pomogło wtedy.

Anioł ryknął w szale. Wokół mnie trzaskało szkło, stal jęczała i skręcała się jak pożerana ogniem. Podłoga się zatrzęsła, ściany zadygotały, sufit się zakołysał. Cały świat się rozpadał, darł na strzępy, niszczony furią anioła. Złapałem się za głowę, zacisnąłem dłonie na uszach, próbując odciąć się od szalejącej wokoło kakofonii zniszczenia. Wszystko pękało, waliło się i wybuchało, dezintegrowało pod moimi stopami. Znalazłem się w samym środku jakiegoś strasznego pola bitwy, a moje głosy były jak krzyki skazanych na zagładę ludzi. Zakryłem głowę dłońmi, próbując uchylić się przed szrapnelami wspomnień.

Tamtej nocy, dwadzieścia lat temu, anioł miał rację co do tylu rzeczy. Przewidział wszystko, co zrobiła Lucy; doskonale rozumiał, jak zachowa się Peter; wiedział dokładnie, na co zgodzą się bracia Moses i jak pomogą. Znał Western State do głębi i doskonale się orientował, jak szpital wpływa na myślenie. Pojmował lepiej od innych, jak rutynowe, zorganizowane i drętwo przewidywalne jest wszystko, co robili ludzie zdrowi na umyśle. Wiedział, że plan, który wymyślą, zapewni mu odosobnienie, spokój i możliwość działania. To, co oni uważali za pułapkę, dla niego było idealną okazją. O wiele lepiej niż oni znał się na psychologii i zabijaniu i nie poddawał się ich przyziemnym planom. Podejście Lucy z zaskoczenia wymagało tylko jednego: nie próbować jej zaskoczyć. Sama mu się wystawiła. Wiedza, że Lucy tak zrobi, musiała go podniecać. I nie miał wątpliwości tamtej nocy, że mord będzie w jego rękach, tuż przed nim, gotów jak chwast do wyrwania. Całe lata cierpliwie przygotowywał się na chwilę, kiedy znów będzie miał Lucy pod swoim nożem. Rozważył niemal każdy czynnik, wymiar, każdą myśl - poza, co dziwne, najbardziej oczywistym, ale najłatwiejszym do pominięcia.

Nie wziął pod uwagę wariatów.

Zacisnąłem mocno oczy, przypominając sobie. Nie miałem pewności, czy to się dzieje w przeszłości, czy w chwili obecnej, w szpitalu czy w mieszkaniu. Wszystko do mnie wracało, ta noc i tamta noc, jedna i ta sama.

Peter wykrzykiwał coś niskim, gardłowym głosem, odginając drzwi od zamka. Upośledzony olbrzym bez słowa natężał się i pocił przy jego boku. Obok mnie Napoleon, Gazeciarz i wszyscy pozostali stali jak chór, czekając na mój następny rozkaz. Widziałem, że drżą ze strachu i podniecenia, bo lepiej niż ktokolwiek inny rozumieli, że taka noc raczej się nie powtórzy – wtedy fantazje i wyobrażenia, halucynacje i omamy stały się rzeczywistością.

A Lucy, tak blisko nas, ale sam na sam z mordercą, wiedziała, że musi dalej kraść sekundy.

Lucy próbowała wybiec myślą poza chłód i ostrość noża, który wrzynał się w jej skórę, poza okropne uczucie, przeszywające na wskroś i okaleczające zdolność rozumowania. Z końca korytarza dobiegał ją jęk wyginanego metalu; zamknięte drzwi protestowały głośno przeciw szturmom Petera i upośledzonego mężczyzny. Ustępowały powoli, nie chcąc dać wolnej drogi odsieczy. Ale ponad tym hałasem Lucy słyszała wzbijające się w powietrze słowo „Apollo”, wykrzykiwane przez mężczyzn z dormitorium, co dało jej odrobinę nadziei.

– Co to znaczy? – zapytał anioł ze złością. To, że zachował cierpliwość w świecie snu nagle nawiedzonym przez jazgot, przerażało ją bardziej niż cokolwiek innego.

– Co?

– Co to znaczy! – powtórzył ciszej ochrypłym głosem.

Nie musiał dodawać gróźb. Jego ton był wystarczająco jasny. Lucy powtarzała sobie w myślach: kupuj czas!

– To wołanie o pomoc – powiedziała z wahaniem.

– Co?

– Potrzebują pomocy – powtórzyła.

– Dlaczego oni… – Przerwał. Spojrzał na swoją ofiarę i skrzywił się. Nawet w ciemności Lucy widziała zmarszczki na jego twarzy, załamania i cienie, wszystkie zdradzające grozę. Przedtem nosił maskę, która napawała ją przerażeniem. Ale teraz chciał być widziany, bo spodziewał się, że Lucy już nigdy nic więcej nie zobaczy. Zakrztusiła się i jęknęła, kiedy bólem zaprotestowały spuchnięte usta i połamana szczęka.

– Wiedzą, że tu jesteś. – Wypluła te słowa razem z krwią. – Idą po ciebie.

– Kto?

– Wszyscy wariaci z końca korytarza. Anioł nachylił się nad nią.

– Wiesz, jak szybko możesz tu zginąć, Lucy? – spytał.

Kiwnęła głową. Nie chciała odpowiadać na to pytanie, bo słowa mogły zaprosić rzeczywistość. Ostrze noża wgryzało się w jej skórę. Ciało rozstępowało się powoli pod naciskiem. To było przerażające uczucie; pamiętała je z pierwszej, strasznej nocy spędzonej z aniołem wiele lat wcześniej.

– Zrobię wszystko, co zechcę, Lucy, a ty mnie w żaden sposób nie powstrzymasz.

Znów nie otworzyła ust.

– Mogłem do ciebie podejść w każdej chwili twojego pobytu w tym szpitalu i zabić cię na oczach pacjentów i personelu, a oni powiedzieliby: to wariat… i nikt nie miałby do mnie pretensji. Tak stanowi prawo, Lucy.

111
{"b":"109922","o":1}