Литмир - Электронная Библиотека

Francis podszedł bliżej, patrząc z mocą na Petera.

– To on – powtórzył. – Jest tam.

Strażak obejrzał się na małe okienko w drzwiach.

– Nie słyszeliśmy sygnału. Bracia Moses powinni tu być… – Spojrzał raz jeszcze na Francisa. Na widok strachu i uporu na twarzy chłopaka uderzył barkiem w drzwi, głośno stękając z wysiłku. Cofnął się i znów uderzył w nieustępliwy metal tylko po to, by odskoczyć z głuchym łomotem. Poczuł, że wzbiera w nim panika, nagle świadom, że w miejscu, gdzie czas nigdy się nie liczył, o wszystkim mogą rozstrzygnąć sekundy. Odsunął się i mocno kopnął w drzwi. – Francis – wysapał. – Musimy się stąd wydostać.

Ale Francis szarpał już metalową ramę swojego łóżka, próbując wyciągnąć jedną z nóg. Peter natychmiast zrozumiał, co chłopak próbuje zrobić, i skoczył do niego, żeby pomóc wyrwać kawał żelaza mogący posłużyć jako łom. Przez mieszaninę strachu i wątpliwości przebiła się niezwykła myśl na temat tego, co działo się przed oczami, ale poza jego zasięgiem; pomyślał, że czuje się prawdopodobnie tak samo, jak człowiek uwięziony w płonącym budynku, stojący twarzą w twarz ze ścianą płomieni, która grozi, że go pożre. Peter chrząknął głośno z wysiłku.

Na podłodze dyżurki Lucy walczyła rozpaczliwie, żeby nie stracić czujności. W godzinach, dniach i miesiącach po gwałcie, który zdarzył się tyle lat temu, odtwarzała wszystko w swojej głowie, pytając samą siebie „co by było, gdyby”, i mówiąc „gdybym tylko”. Teraz próbowała zebrać te wspomnienia, poczucie winy i samooskarżenia, wewnętrzne strachy i grozę – żeby je posortować i znaleźć to jedno, co naprawdę mogłoby pomóc, bo obecna chwila była taka sama jak tamta. Tyle tylko, że tym razem Lucy wiedziała, że ma stracić coś więcej niż młodość, niewinność i urodę. Krzyczała na siebie, pchała swoją wyobraźnię przez ból i rozpacz, szukała sposobu, żeby się obronić.

Stawiała aniołowi czoło w pojedynkę, samotna i opuszczona tak samo, jak gdyby znajdowali się na bezludnej wyspie albo w głębi ciemnej puszczy. Od pomocy dzielił ją jeden bieg schodów. Korytarz. Zamknięte drzwi dormitorium. Pomoc była blisko.

Pomocy nie było nigdzie.

Śmierć przybrała postać mężczyzny z nożem. To on miał władzę: Lucy rozumiała, że w żyłach anioła krąży podniecenie zrodzone z planowania, obserwowania i oczekiwania na ten moment. Lata przymusu i żądzy tylko po to, żeby sięgnąć tej chwili. Wiedziała – i to nie z zajęć na Wydziale Prawa – że musi wykorzystać jego tryumf przeciwko niemu, więc zamiast powiedzieć: „przestań!” albo „proszę!”, albo nawet „dlaczego?”, wypluła spomiędzy spuchniętych warg i zza ruszających się zębów stwierdzenie całkowicie fikcyjne i totalnie aroganckie.

– Od początku wiedziałam, że to ty…

Zawahał się. Potem przycisnął jej płaz noża do policzka.

– Kłamiesz – zasyczał. Ale jej nie zranił.

Jeszcze nie. Lucy kupiła sobie kilka sekund. Nie szansę na przeżycie, ale moment, który zmusił anioła do wahania.

Hałas, jaki Peter i Francis robili, wściekle próbując obluzować metalowy kątownik z łóżka, zaczął w końcu budzić pacjentów z ich niespokojnego snu. Jak duchy powstające z grobów, jeden po drugim, mężczyźni zaczęli się otrząsać, pokonywać głębokie opary codziennych dawek chemii, gramolić się, szarpać, mrugać na niezwykły widok spanikowanego Petera, szarpiącego się z całych sił z metalową ramą.

– Co się dzieje, Mewa? – spytał Napoleon.

Francis podniósł głowę. Znieruchomiał. W pierwszej chwili nie wiedział, co odpowiedzieć. Widział mieszkańców Amherst, jak wolno podnoszą się z łóżek, zbierają w bezkształtną, chaotyczną grupę za Napoleonem i patrzą przez ciemność na Francisa i Petera, których gorączkowe wysiłki zaczynały przynosić skromne wyniki. Peterowi niemal udało się wyrwać kawał ramy metrowej długości; stękał, napierając na oporny metal.

– To anioł – wydyszał Francis. – Jest na korytarzu.

Podniosły się głosy, mamroczące coś w zaskoczeniu i strachu. Kilku mężczyzn uciekło w tył, kuląc się na samą myśl, że morderca Krótkiej Blond może być blisko.

– Co robi Strażak? – spytał Napoleon; jego głos potykał się o każde słowo z wahaniem, poganianym przez niezdecydowanie.

– Musimy otworzyć drzwi – wyjaśnił Francis. – Peter próbuje zdobyć coś, co je wyważy.

– Jeśli anioł jest na korytarzu, nie powinniśmy zabarykadować drzwi? Inny pacjent mruknął coś zgodnie.

– Trzeba go tam zatrzymać. Jeśli się tu dostanie, co nas uratuje?

– Chowajmy się! – zawołał ktoś z tyłu gromady.

W pierwszej chwili Francis pomyślał, że to jeden z jego głosów. Kiedy jednak mężczyźni zakołysali się w niepewności, zrozumiał, że przynajmniej raz jego głosy milczą.

Peter podniósł wzrok. Z czoła ściekał mu pot, od którego jego twarz lśniła w słabej poświacie. Przez chwilę obłęd całej sytuacji prawie go przytłaczał. Mężczyźni z dormitorium, z twarzami już wyrażającymi obawę przed czymś straszliwie niecodziennym, uważali, że lepiej zabarykadować drzwi, niż je otwierać. Spojrzał na swoje dłonie. Miał na nich ziejące rany, zdarł sobie przynajmniej jeden paznokieć, kiedy mocował się z łóżkiem. Znów uniósł wzrok i zobaczył, że Francis podchodzi do kolegów z sali, kręcąc głową.

– Nie – powiedział chłopak z cierpliwością, która kontrastowała z koniecznością natychmiastowego działania. – Anioł zabije pannę Jones, jeśli jej nie pomożemy. Jest tak, jak powiedział Chudy. Musimy objąć dowodzenie. Obronić się przed złem. Powstać i walczyć. Jeśli nie, zło nas odnajdzie. Trzeba działać. I to już.

Mężczyźni znów się skulili. Ktoś się zaśmiał, ktoś załkał, kilku zaskomlało cicho ze strachu. Francis widział na wszystkich twarzach bezradność i zwątpienie.

– Musimy jej pomóc – poprosił. – Szybko.

Pacjenci się zachwiali, zakołysali, jakby napięcie tego, co kazano im robić – cokolwiek by to było – stworzyło targający nimi wicher.

– To jest ta chwila – powiedział Francis z taką determinacją, że nim samym to wstrząsnęło. – Pierwsza. Najlepsza. Właśnie teraz. Wszyscy wariaci z tego budynku dokonają czegoś, czego nikt się nie spodziewa. Każdy myśli, że nie możemy zrobić nic. Nikt nie wyobrażał sobie nawet, na co nas stać. Pomożemy pannie Jones. Wspólnie. Wszyscy naraz.

I wtedy zobaczył coś zadziwiającego. Z tylnych rzędów gromady wystąpił upośledzony olbrzym, tak infantylny we wszystkich swoich zachowaniach, pozornie nierozumiejący nawet najprostszych, najwyraźniej sformułowanych poleceń. Przepchnął się przez mężczyzn. Miał w sobie dziecięcą prostotę. Trudno było powiedzieć, jakim cudem wielkolud zrozumiał cokolwiek z tego, co się działo, ale przez mgłę jego ograniczonej inteligencji przeniknęła najwyraźniej myśl, że Peter i Francis potrzebują pomocy i że wyjątkowo to on może jej udzielić. Olbrzym odłożył swoją szmacianą lalkę na łóżko i wyminął Francisa z determinacją w oku. Chrząknął i jednym ruchem potężnego ramienia odsunął Petera. Potem, na oczach patrzących w milczeniu mężczyzn, chwycił żelazną ramę łóżka i tytanicznym szarpnięciem wyrwał pręt. Pomachał metalową zdobyczą nad głową, uśmiechnął się szeroko i nieskrępowanie, potem podał kątownik Peterowi.

Strażak chwycił prowizoryczny łom i natychmiast wbił między drzwi a framugę, tuż przy zasuwie, po czym naparł na niego całym ciężarem.

Francis zobaczył, że metal się wygina, jęczy jak cierpiące zwierzę, a drzwi zaczynają ustępować.

Peter westchnął potężnie i cofnął się. Znów wepchnął łom w szczelinę i już miał się na niego rzucić, kiedy Francis nagle mu przerwał.

– Peter! – zawołał pospiesznie. – Jakie to było słowo? Strażak znieruchomiał.

– Co? – spytał, zmieszany.

– Słowo. Tamto, którym Lucy miała wzywać pomocy.

– Apollo – wysapał Peter. Potem znów naparł na drzwi.

Tym razem upośledzony olbrzym podszedł, żeby mu pomóc, i obaj połączyli swoje wysiłki.

Francis odwrócił się do zebranych, którzy stali nieruchomo, jakby czekali, aż ktoś ich uwolni.

110
{"b":"109922","o":1}