– Lepiej się czujesz, Mewa? – spytał.
Wzruszyłem ramionami. Potem uświadomiłem sobie, że nie mogło to zrobić najlepszego wrażenia, więc dodałem:
– No, nie przepadam za lekami, ale na pewno mi pomogły.
– Martwiliśmy się o ciebie – powiedział Mały Czarny. – Wystraszyłeś nas jak cholera.
– Kiedy cię znaleźliśmy, nie wiedzieliśmy, czy z tego wyjdziesz – wyjaśnił cicho Duży Czarny. – Nieźle ci odbiło, stary. Mówiłeś do ludzi, których nie było, rzucałeś różnymi rzeczami, szarpałeś się, krzyczałeś. Zupełnie się rozsypałeś.
– Miałem ciężkie dni.
Mały Czarny pokiwał głową.
– Wszystkim nam nie było lekko. Bardzo nas wystraszyłeś.
Nie wiedziałem, że to wy przyszliście – powiedziałem.
Duży Czarny się roześmiał i spojrzał na brata.
– No, teraz już nie latamy do chorych. Nie jak za dawnych lat kiedy byliśmy młodymi chłopakami i grzecznie wykonywaliśmy każde polecenie Piguły. Już nie. Ale kiedy dostaliśmy telefon, przyjechaliśmy od razu do ciebie i cholernie się cieszymy, że zdążyliśmy, zanim ty, no…
– Zabiłem się?
Duży Czarny się uśmiechnął.
– Jeśli chcesz to tak brutalnie ująć, Mewa, właśnie tak. Opadłem na poduszki i spojrzałem na dwóch mężczyzn.
– Skąd wiedzieliście… – zacząłem. Mały Czarny pokręcił głową.
– No, od jakiegoś czasu mieliśmy na ciebie oko, Mewa. Od pana Kleina z Centrum Zdrowia dostawaliśmy regularne raporty na temat twoich postępów. Otrzymywaliśmy dużo telefonów od Santiagów z naprzeciwka. Pomagali nam ciebie pilnować. Miejscowa policja, kilku biznesmenów, wszyscy się włączyli, uważali na Mewę, rok po roku. Jestem zaskoczony, że nie wiedziałeś.
Pokręciłem głową.
– Nie miałem pojęcia. Ale jak to załatwiliście…?
– Wielu ludzi ma wobec nas spore długi wdzięczności, Mewa. Poza tym jest dużo takich, którzy z przyjemnością wyświadczą przysługę szeryfowi hrabstwa… – wskazał głową Dużego Czarnego -… albo miejskiemu radnemu. – Przerwał. - Albo sędziemu federalnemu – dodał. – Osobie szczerze i bardzo mocno zainteresowanej człowiekiem, dzięki któremu przeżyła pewną paskudną noc wiele lat temu.
Nigdy przedtem nie jechałem limuzyną, zwłaszcza prowadzoną przez mundurowego policjanta. Duży Czarny pokazał mi, jak opuszczać i podnosić szyby. Spytał też, czy chcę z samochodu do kogoś zadzwonić – oczywiście na koszt podatnika. Bardzo chciałem, ale nie przychodził mi do głowy nikt, z kim miałbym ochotę porozmawiać. Mały Czarny wyjaśnił kierowcy, jak dojechać na moją ulicę. Trzymał na kolanach mały, niebieski żeglarski worek z dwoma kompletami czystych ubrań, które dały mi siostry.
Kiedy skręciliśmy w wąską uliczkę, zobaczyłem zaparkowany pod moim domem inny, raczej służbowy samochód. Przy drzwiach czekał na nas kierowca w czarnym garniturze. Chyba znał braci Moses, bo kiedy wysiedliśmy, wskazał tylko moje okno.
– Czeka na górze – poinformował.
Poszedłem przodem po schodach na pierwsze piętro.
Drzwi, które wyważyli bracia Moses i sanitariusze z karetki, były naprawione, ale otwarte. Wszedłem do swojego mieszkania i zobaczyłem, że zostało posprzątane i odnowione. Czułem zapach świeżej farby, zauważyłem w kuchni nowe szafki i kuchenkę. Podniosłem wzrok. Lucy stała na środku pokoju.
Przechylała się trochę na prawo i opierała na srebrnej, aluminiowej lasce. Jej włosy lśniły, czarne, ale z pasemkami siwizny, jakby pokazywała, że jest w tym samym wieku, co bracia Moses. Blizna na policzku z upływem lat zrobiła się jeszcze mniej widoczna, ale jej zielone oczy i uroda były tak samo zapierające dech jak wtedy, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Uśmiechnęła się, kiedy podszedłem, i wyciągnęła rękę.
– Och, Francis, tak się martwiliśmy – powiedziała. – Minęło bardzo dużo czasu i dobrze cię znów widzieć.
– Cześć, Lucy – odparłem. – Często o tobie myślałem.
– Ja o tobie też, Mewa.
Przez chwilę stałem jak skamieniały. Zawsze trudno jest mówić, myśleć czy oddychać, kiedy w powietrzu krąży tyle wspomnień, kryjących się za każdym słowem, spojrzeniem, dotykiem.
Pomyślałem, że muszę jej powiedzieć wiele rzeczy, ale zamiast tego zapytałem tylko:
– Lucy, dlaczego nie uratowałaś Petera?
Uśmiechnęła się smutno i pokręciła głową.
– Chciałam – odparła. – Ale Strażak musiał uratować się sam. Ja nie mogłam tego zrobić. Ani nikt inny. Tylko on.
Westchnęła, a ja spojrzałem nad jej ramieniem i zobaczyłem, że ściana, na której wypisałem historię sprzed wielu lat, pozostała nietknięta. Rzędy odręcznego pisma maszerowały w górę i w dół, spomiędzy nich wyskakiwały rysunki. Była tam cała opowieść, tak samo jak w noc, kiedy w końcu przyszedł po mnie anioł, ale ja wyśliznąłem się z jego uchwytu. Lucy podążyła wzrokiem za moim spojrzeniem i odwróciła się bokiem do ściany.
– Napracowałeś się, Mewa – stwierdziła.
– Czytałaś?
– Tak. Wszyscy czytaliśmy.
Milczałem.
– Rozumiesz, są ludzie, którzy mogą ucierpieć przez to, co opisałeś – powiedziała.
– Ucierpieć?
– Reputacje. Kariery. Takie rzeczy.
– To niebezpieczne?
– Możliwe. Nigdy nic nie wiadomo.
– Co mam zrobić?
Lucy znów się uśmiechnęła.
– Nie odpowiem na to pytanie za ciebie, Mewa. Ale przywiozłam ci kilka prezentów; mogą ci pomóc podjąć decyzję.
– Prezentów?
– No, powiedzmy…
Wskazała kartonowe pudło pod ścianą. Wyjąłem ze środka kilka rzeczy.
Pierwszą była paczka dużych, żółtych zeszytów. Dalej pudełko ołówków z gumkami. Pod spodem dwie puszki matowej, białej, lateksowej farby, wałek, tacka i duży, sztywny pędzel.
– Widzisz, Mewa – zaczęła ostrożnie Lucy, odmierzając słowa z sędziowską precyzją. – Prawie każdy może tu przyjść i przeczytać słowa, które wypisałeś na ścianie. I może je zinterpretować na wiele sposobów. I, na przykład, będzie się zastanawiał, ile ciał jest pogrzebanych na cmentarzu starego szpitala stanowego. I jak te ciała tam trafiły.
Kiwnąłem głową.
– Ale z drugiej strony, Francis, to twoja opowieść i masz prawo ją zachować. Po to te notesy; są trochę trwalsze i o wiele bardziej osobiste. Tamte słowa na ścianie już zaczynają blaknąć i niedługo zupełnie się zatrą.
Widziałem, że mówi prawdę.
Lucy uśmiechnęła się, otworzyła usta, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, ale się rozmyśliła. Zamiast tego pochyliła się i pocałowała mnie w policzek.
– Dobrze cię znów widzieć, Mewa – powtórzyła. – Od teraz bardziej na siebie uważaj.
Opierając się ciężko na lasce, przy każdym kroku ciągnąc za sobą okaleczoną nogę jak wspomnienie tamtej nocy, wolno wykuśtykała z pokoju. Duży i Mały Czarny przez chwilę za nią patrzyli, potem bez słowa uścisnęli mi rękę i wyszli.
Kiedy drzwi się zamknęły, odwróciłem się do ściany. Przemknąłem wzrokiem po wszystkich zapisanych tam słowach i ostrożnie rozpakowałem ołówki i zeszyty. Wahałem się najwyżej kilka sekund, zanim przepisałem z samej góry:
Francis Xavier Petrel przyjechał do Szpitala Western State karetką, zapłakany ze związanymi i skutymi rękami i nogami. Padał ulewny deszcz, szybko zapadał zmrok. Francis miał dwadzieścia jeden lat i był przerażony bardziej niż kiedykolwiek w całym swoim krótkim i – aż do tej pory - dość nudnym życiu…
Malowanie, pomyślałem, może poczekać kilka dni.
***