Литмир - Электронная Библиотека

– Czy ja umarłem? – spytałem.

Pokręcił głową, a po jego twarzy przemknął uśmiech.

– Nie – powiedział. – Ty nie. Ja umarłem.

Poczułem wzbierającą w piersi falę żalu, dławiącą w gardle słowa.

– Wiem – wyszeptałem w końcu. – Pamiętam.

Peter znów się wyszczerzył.

– Ale wcale nie przez anioła. Czy ja w ogóle miałem okazję ci podziękować, Mewa? Zabiłby mnie tam na pewno, gdyby nie ty. Umarłbym, gdybyś nie przeciągnął mnie przez tę piwnicę i nie sprowadził na pomoc braci Moses. Bardzo mi pomogłeś, Francis, i byłem ci wdzięczny, nawet jeśli nie miałem okazji ci tego powiedzieć. – Peter westchnął, a między jego słowa wkradł się smutek. – Powinniśmy cię słuchać od samego początku, ale tego nie zrobiliśmy i bardzo dużo nas to kosztowało. Ty wiedziałeś, gdzie i czego szukać. Ale my nie zwracaliśmy na ciebie uwagi. – Wzruszył ramionami.

Bolało? – spytałem.

– Co? Niesłuchanie cię?

– Nie. – Machnąłem ręką. – No, wiesz…

Peter się zaśmiał.

– Umieranie? Myślałem, że będzie bolało, ale prawdę mówiąc, nie bolało wcale. A przynajmniej nie za bardzo.

– Widziałem twoje zdjęcie w gazecie, kilka lat temu, kiedy to się stało. Od razu cię poznałem, chociaż wypisali inne nazwisko. Mieszkałeś w Montanie, prawda?

– Tak. Nowe nazwisko. Nowe życie. Ale te same, stare problemy.

– Co się stało?

Głupia sprawa, naprawdę. Pożar nie był nawet duży, my mieliśmy tylko kilka brygad, pracowaliśmy prawie na chybił trafił. Wszyscy myśleliśmy, że mamy już ogień pod kontrolą. Cały ranek kopaliśmy rowy przeciwpożarowe i chyba brakowało dosłownie kilku minut, żeby ogłosić, że pożar jest opanowany, i odwołać posiłki. Wtedy zmienił się wiatr. Rozdmuchał żar. Kazałem ludziom uciekać do przełęczy, słyszeliśmy ogień tuż za sobą. Taki pożar ryczy jak olbrzymi pociąg. Wszystkim się udało, oprócz mnie. Jeden z chłopaków upadł, a ja po niego wróciłem. Mieliśmy tylko jedną osłonę przeciwogniową na dwóch, więc kazałem mu wpełznąć pod nią, tam, gdzie miał szansę przeżyć, a sam spróbowałem uciec, chociaż wiedziałem, że nie dam rady. Dopadło mnie parę kroków od przełęczy. Miałem chyba pecha, ale z drugiej strony jest w tym jakaś dziwna prawidłowość, Mewa. Przynajmniej gazety obwołały mnie bohaterem, chociaż ja wcale nie czułem się bohatersko. Po prostu stało się to, czego się spodziewałem, i na co prawdopodobnie zasługiwałem. Wszystko się w końcu wyrównało.

– Mogłeś się uratować – powiedziałem.

Wzruszył ramionami.

– Ratowałem się w innych sytuacjach. I byłem ratowany, zwłaszcza przez ciebie. A gdybyś ty mnie nie ocalił, ja nie ocaliłbym kolegi strażaka, więc mniej więcej wszystko wyszło na plus.

– Ale ja za tobą tęsknię – wymamrotałem.

Peter się uśmiechnął.

– Oczywiście. Ale już mnie nie potrzebujesz. Właściwie, Francis, nigdy mnie nie potrzebowałeś. Nawet pierwszego dnia, kiedy się poznaliśmy, ale wtedy tego nie widziałeś. Teraz może zobaczysz.

Nie byłem co do tego przekonany, ale nic nie powiedziałem, dopóki nie przypomniałem sobie, dlaczego trafiłem do szpitala.

– A co z aniołem? On wróci.

Peter pokręcił głową i zniżył głos, jakby chciał dodać wagi swoim słowom.

– Nie, Mewa. Pokonałeś go; wtedy i teraz. Odszedł na dobre. Nie będzie dokuczał tobie ani nikomu innemu, nie licząc złych wspomnień. To oczywiście niezbyt doskonałe i uczciwe rozwiązanie. Ale tak to już jest z takimi sprawami. Zostawiają na nas swój ślad, a my żyjemy dalej. Ale będziesz wolny. Obiecuję.

Nie wiedziałem, czy mu wierzę.

– Znów zostanę sam – poskarżyłem się.

Peter roześmiał się, głośnym, niepowstrzymanym śmiechem.

– Mewa, Mewa, Mewa – powiedział, z każdym słowem kręcąc głową. – Nigdy nie byłeś sam.

Wyciągnąłem rękę, żeby go dotknąć, jakbym chciał sprawdzić, czy mówił prawdę, ale Peter Strażak zbladł i znikł ze skraju szpitalnego łóżka, a ja powoli osunąłem się z powrotem w pozbawiony marzeń, mocny sen.

Szybko odkryłem, że żadna z pielęgniarek w szpitalu nie miała ksywki. Wszystkie były uprzejme, sprawne, rzeczowe. Sprawdzały kroplówkę, a kiedy ją odłączono, kontrolowały podawanie leków. Każdą dawkę zaznaczały na karcie wiszącej na ścianie przy drzwiach. Miałem wrażenie, że w tym szpitalu nikt nie chowa pastylek pod policzek, więc posłusznie łykałem wszystko, co mi dawały. Co jakiś czas rozmawiały ze mną o tym i owym, o pogodzie za oknem albo jak mi się w nocy spało. Każde ich pytanie wydawało się częścią większego planu, którego celem było przywrócenie mnie do stanu używalności. Na przykład nigdy nie pytały mnie, czy wolę galaretkę zieloną, czy czerwoną albo czy chciałbym dostać przed snem trochę krakersów i soku, albo czy wolę ten program telewizyjny, czy inny. Chciały wiedzieć konkretnie, czy zaschło mi w gardle, czy mam mdłości albo biegunkę, albo czy drżą mi dłonie, a zwłaszcza, czy słyszałem albo widziałem coś, czego tak naprawdę mogło nie być.

Nie opowiedziałem im o wizycie Petera. Raczej nie chciałyby tego usłyszeć, a on więcej nie wrócił.

Raz dziennie przychodził do mnie oddziałowy psychiatra i dyskutowaliśmy o zwyczajnych rzeczach. Ale to nie były prawdziwe rozmowy, jakie mogliby ze sobą prowadzić przyjaciele albo nawet dwaj nieznajomi, którzy spotykają się po raz pierwszy, z uprzejmościami i pozdrowieniami. Tu chodziło o coś zupełnie innego – byłem oceniany i osądzany. Doktor zachowywał się jak krawiec, który ma mi uszyć nowe ubranie, zanim ruszę w szeroki świat.

Któregoś dnia przyszedł pan Klein, mój opiekun. Powiedział, że miałem wielkie szczęście.

Innego dnia przyjechały siostry. Powiedziały, że miałem wielkie szczęście.

Trochę też popłakały. Wspomniały, że rodzice chcieli mnie odwiedzić, ale byli za starzy i zbyt niedołężni. Udawałem, że w to wierzę. Przekonywałem, że naprawdę nic się nie stało i nie mam do rodziców żalu, co trochę je rozweseliło.

Któregoś ranka, kiedy przełknąłem dzienną dawkę pigułek, pielęgniarka spojrzała na mnie, uśmiechnęła się i zasugerowała, że powinienem się ostrzyc. Potem zakomunikowała, że wracam do domu.

– Panie Petrel, dzisiaj jest dla pana ważny dzień – oznajmiła. – Będzie pan wypisany.

– To dobrze – odparłem.

– Ale jeszcze przyszli do pana goście.

– Moje siostry?

Pielęgniarka nachyliła się tak blisko, że poczułem oszałamiający zapach świeżości jej wykrochmalonego mundurka i wymytych włosów.

– Nie – wyszeptała. – Ważni goście. Nie ma pan pojęcia, panie Petrel, ilu ludzi na tym piętrze zastanawiało się, kim pan jest. Pozostaje pan największą tajemnicą szpitala. Z samej góry przyszły polecenia, żeby dostał pan najbardziej komfortową salę. Najlepszą opiekę. Wszystkim zajęły się jakieś tajemnicze osoby, których nikt nie zna. A teraz przyjechały VIP-y długą, czarną limuzyną, żeby zabrać pana do domu. Musi pan być ważną osobistością, panie Petrel. Pewnie jest pan sławny. A przynajmniej tak tu wszyscy myślą.

– Nie – powiedziałem. – Nie jestem nikim wyjątkowym. Zaśmiała się i pokręciła głową.

– Co za skromność.

Do sali zajrzał psychiatra.

– A, pan Petrel. Ma pan gości – zaanonsował. Spojrzałem na drzwi, a zza nich dobiegł mnie znajomy głos.

– Mewa? Co ty tam robisz? Potem drugi:

– Mewa, znowu prosisz się o kłopoty?

Psychiatra odsunął się na bok. Do sali weszli Duży i Mały Czarny.

Duży Czarny wydawał się jeszcze większy. Ogromne brzuszysko niczym ocean przelewało się w beczkowatą pierś, a grube ramiona i nogi przypominały stalowe walce. Miał na sobie trzyczęściowy garnitur w prążki, pewnie bardzo drogi. Jego brat był tak samo odstawiony; w skórzanych butach odbijało się światło lamp. Obaj trochę posiwieli, a Mały Czarny na czubku nosa nosił okulary w złotych oprawkach, co nadawało mu wygląd wykładowcy akademickiego. Robili wrażenie, jakby odstawili na bok swoją młodość i zastąpili ją autorytetem i wpływami.

– Dzień dobry, panie Moses i panie Moses – powiedziałem.

Bracia podeszli od razu do łóżka. Duży Czarny poklepał mnie wielką dłonią po ramieniu.

119
{"b":"109922","o":1}