– Kiedy…
Lucy się uśmiechnęła.
– Niedawno. Ta informacja dotarła do nas niedawno. A więc twierdzi pan, że nic nie mówił?
– Tak. To obłęd! Dlaczego miałbym się chwalić czymś takim? Nie wiem, co pani chce osiągnąć, paniusiu, ale nikogo jeszcze nie zabiłem. To nie ma sensu…
– Uważa pan, że wszystko tu powinno mieć jakiś sens?
– Ktoś pani nakłamał. I chce mnie wpakować w kłopoty.
Lucy kiwnęła głową.
– Wezmę to pod uwagę – obiecała. – Dobrze. Jest pan już wolny. Ale być może będziemy musieli znów porozmawiać.
Harris wyskoczył z krzesła i dał krok do przodu. Duży Czarny wysunął się z kąta. Mężczyzna natychmiast to zauważył. Zatrzymał się.
– Sukinsyn – warknął. Potem odwrócił się i wyszedł, rozdeptując po drodze niedopałek papierosa na podłodze.
Evans był czerwony na twarzy.
– Czy zdaje sobie pani sprawę, jakie kłopoty mogą spowodować te pytania? – wybuchnął oskarżycielskim tonem. Postukał palcem w akta z diagnozą Harrisa. – Niech pani zobaczy, co tu jest napisane. Impulsywny. Problem z panowaniem nad sobą. A pani prowokuje go jakimiś wydumanymi sugestiami, które nie mogą wywołać żadnej innej reakcji oprócz furii. Założę się, że zanim dzień się skończy, Harris wyląduje w izolatce, a ja będę musiał podać mu środki uspokajające. Cholera! To było po prostu nieodpowiedzialne, panno Jones. Jeśli zamierza pani dalej upierać się przy pytaniach, które służą tylko mąceniu spokoju na oddziałach, będę zmuszony porozmawiać o tym z doktorem Gulptililem!
Lucy odwróciła się do psychologa.
– Przepraszam – powiedziała. – Nie pomyślałam. Przy następnych przesłuchaniach postaram się być bardziej przewidująca.
– Potrzebuję chwili przerwy – Evans wstał ze złością. Wypadł z pokoju.
Lucy czuła jednak sporą satysfakcję.
Również wstała i wyszła na korytarz. Czekał tam Peter, z nieznacznym nieuchwytnym uśmiechem na ustach, jakby wiedział o wszystkim, co wydarzyło się w pokoiku pod jego nieobecność. Skinął Lucy głową, dając znać że widział i słyszał wystarczająco dużo i że jest pod wrażeniem planu, który ułożyła i wprowadziła w życie w tak krótkim czasie. Nie zdążył jednak jej nic powiedzieć, ponieważ w tej właśnie chwili zza krat dyżurki wyłonił się Duży Czarny, niosąc zestaw kajdan na ręce i nogi. Grzechotanie łańcucha rozbrzmiało echem po korytarzu. Pacjenci spacerujący w okolicy zobaczyli pielęgniarza z kajdanami i niczym spłoszone stado ptaków zaczęli czym prędzej usuwać mu się z drogi.
Peter jednak czekał bez ruchu.
Kilka metrów od niego z krzesła podniosła się Kleo, kołysząc swoim potężnym ciałem jak okręt szarpany huraganem.
Lucy patrzyła, jak Duży Czarny podchodzi do Petera, przeprasza go szeptem, a potem zakłada mu pęta na nadgarstki i kostki. Nic nie powiedziała.
Ale kiedy z trzaskiem zamknął się ostatni zamek, Kleo poczerwieniała z wściekłości.
– Dranie! Bydlaki! Nie pozwól im się stąd zabrać, Peter! Potrzebujemy cię!
Cisza załomotała w korytarzu.
– Niech to szlag – zaśpiewała Kleo. – Potrzebujemy cię!
Lucy zobaczyła, że Peter spoważniał, a z jego twarzy zniknął nonszalancki uśmiech. Podniósł ręce, jakby sprawdzał wytrzymałość więzów, a Lucy pomyślała, że widzi przenikające go wielkie cierpienie, zanim odwrócił się i pozwolił Dużemu Czarnemu poprowadzić się korytarzem, truchtając jak spętane dzikie zwierzę.
Rozdział 21
Peter ostrożnie truchtał szpitalną ścieżką obok Dużego Czarnego. Olbrzymi pielęgniarz milczał, jakby wstydził się swoich obowiązków. Przeprosił Petera, kiedy wyszli z budynku Amherst, potem się zamknął. Szedł jednak szybkim krokiem, przez co Strażak musiał prawie biec i bardzo uważać, żeby się nie potknąć.
Peter czuł na karku ciepło późnego, popołudniowego słońca; kilka razy podniósł głowę i zobaczył snopy światła przesączające się między budynkami. Zachód słońca zawładnął końcówką dnia. W powietrzu pojawił się już lekki chłodek, znajome ostrzeżenie, że z nadejściem wiosny w Nowej Anglii nie należy spodziewać się rychłego lata. Biała farba lśniła na framugach okien, sprawiając, że zakratowane szkło wyglądało jak oczy spod ciężkich powiek obserwujące marsz Petera przez dziedziniec. Kajdanki na rękach wpijały się boleśnie w ciało. Peter uświadomił sobie, że cały entuzjazm, który czuł, kiedy po raz pierwszy opuścił Amherst w towarzystwie dwóch braci, żeby szukać anioła, podniecenie, które ogarniało go z każdym zapachem i wrażeniem, wszystko to uciekło, ustępując miejsca ponuremu uczuciu uwięzienia. Nie wiedział, na jakie spotkanie jest prowadzony, ale podejrzewał, że chodzi o coś ważnego.
Przeczucie to wzmocnił jeszcze widok dwóch czarnych limuzyn, zaparkowanych na okrągłym placyku przed budynkiem administracji szpitala. Samochody były wypolerowane do połysku.
– Co tu się dzieje? – spytał szeptem Dużego Czarnego.
Pielęgniarz pokręcił głową.
– Kazali mi tylko założyć ci kajdanki i jak najszybciej przyprowadzić. A więc wiesz tyle samo, co ja.
– Czyli nic – odparł Peter, a olbrzym przytaknął.
Peter wspiął się za nim na schody i pospieszył korytarzem do gabinetu Gulptilila. Panna Laska czekała za swoim biurkiem. Peter zauważył, że jej zwykły, skrzywiony wyraz twarzy zastąpiło zakłopotanie i że ukryła obcisłą bluzkę pod luźnym swetrem.
– Szybciej – ponagliła. – Czekają.
Nie powiedziała, kto taki czeka.
Łańcuchy wydzwaniały melodię zniewolenia, kiedy Peter pokuśtykał do drzwi, które otworzył mu Duży Czarny. Wszedł do pokoju.
Najpierw zobaczył Gulptilila za biurkiem. Kiedy Peter przestąpił próg, dyrektor wstał. Przed biurkiem jak zwykle stało puste krzesło. W gabinecie było także trzech innych mężczyzn. Wszyscy nosili czarne garnitury i białe koloratki. Peter dwóch z nich nie znał, ale twarz trzeciego była znana każdemu bostońskiemu katolikowi. Kardynał siedział z boku, na samym środku kanapy stojącej pod ścianą. Założył nogę na nogę i wydawał się rozluźniony. Jeden z pozostałych księży zajmował miejsce obok niego, trzymając w rękach skórzaną brązową teczkę, żółty notes i duże czarne pióro, które nerwowo obracał w palcach. Trzeci ksiądz siedział za biurkiem, tuż obok dyrektora. Przed nim leżał stos papierów.
– Dziękuję, panie Moses. Jeśli byłby pan tak uprzejmy, proszę jeszcze zdjąć więzy z rąk i nóg Petera – odezwał się Gulptilil.
Pielęgniarz sprawnie wykonał polecenie, potem wycofał się i zerknął na doktora, który dał mu znak ręką.
– Niech pan poczeka na zewnątrz, panie Moses. Jestem pewien, że podczas tego spotkania nie będzie nam potrzebna dodatkowa ochrona. – Doktor spojrzał na Petera. – Wszyscy jesteśmy kulturalnymi ludźmi, nieprawdaż?
Peter nie odpowiedział. Nie czuł się w tej chwili jak kulturalny człowiek. Duży Czarny odwrócił się bez słowa i zostawił Petera samego. Gulptilil wskazał krzesło.
– Siadaj, Peter – powiedział. – Panowie chcieliby ci zadać kilka pytań.
Peter kiwnął głową i ciężko usiadł, ale na samym skraju krzesła, nachylony do przodu. Starał się robić wrażenie pewnego siebie, ale wiedział, że raczej mu to nie wyjdzie. Czuł w sobie wzbierającą falę emocji, sięgających od zaciekłej nienawiści do ciekawości; upomniał się, żeby mówić zwięźle i bezpośrednio.
– Poznaję kardynała – powiedział, patrząc wprost na doktora. – Przy wielu okazjach widziałem jego zdjęcie. Ale obawiam się, że pozostałych dwóch panów nie znam. Mają jakieś nazwiska?
Gulptilil kiwnął głową.
– Ojciec Callahan jest osobistym asystentem kardynała. – Wskazał łysiejącego mężczyznę w średnim wieku, w grubych okularach, wciśniętych mocno na nos, ściskającego tłustymi palcami pióro, którym stukał o notes. Ksiądz skinął głową Peterowi, ale nie wstał, żeby wymienić z nim uścisk ręki. – Drugi dżentelmen to ojciec Grozdik, który ma do ciebie kilka pytań.
Peter skłonił się lekko. Ksiądz ze słowiańskim nazwiskiem był mniej więcej w wieku Petera; szczupły, dobrze zbudowany, miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Czarny garnitur szyty na miarę nadawał księdzu leniwy, koci wygląd. Duchowny miał dłuższe, czarne włosy, zaczesane w tył, i niebieskie oczy. Utkwił w Peterze spojrzenie i nie odrywał wzroku, odkąd pacjenta wprowadzono do pokoju. On też nie wstał, nie podał ręki ani nic nie powiedział, ale niepokojąco drapieżnie nachylił tułów. Peter spojrzał mu w oczy.