Литмир - Электронная Библиотека

Ksiądz odsunął się od grobu, lekarze zawrócili i ruszyli ścieżką, a pracownicy zakładu pogrzebowego podsunęli Gulptililowi jakieś papiery do podpisania, po czym wsiedli do karawanu i wolno odjechali. Za nimi z głośnym warkotem pojechała koparka. Dwaj robotnicy zaczęli zasypywać grób ziemią z kopca. Francis usłyszał łomot, z jakim grudy spadały na wieko trumny. Po chwili wszystko ucichło.

– Chodźmy – powiedział Duży Czarny. – Francis?

Chłopak uświadomił sobie, że miał iść przodem. Poprowadził grupę, powoli, chociaż czuł obecność Kleo, poganiającą go z każdym krokiem. Oddychała krótko i szybko jak karabin maszynowy.

Nieszczęsna parada przeszła zaledwie kawałek drogi do Amherst, kiedy Kleo, z niewyraźnym pół przekleństwem, pół charkotem, przepchnęła się obok Francisa. Jej potężne ciało kołysało się i dygotało, gdy biegła przed siebie ścieżką w kierunku tylnej ściany budynku Williams. Zahamowała na trawniku, skąd mogła widzieć okna.

Późno-popołudniowe światło osuwało się szybko po ścianie, tak że Francis nie widział twarzy zebranych za szybami. Każde okno przypominało oko, wyzierające z pustego, gładkiego oblicza. Budynek był jak wielu pacjentów szpitala – patrzył przed siebie bez wyrazu, niewzruszony, kryjąc w sobie wybuchową elektryczność.

Kleo wzięła się pod boki.

– Widzę cię! – krzyknęła.

To było niemożliwe. Odbijające się w szybach słońce oślepiało ją tak samo jak Francisa. Podniosła głos.

– Wiem, kim jesteś! Zabiłeś go! Widziałam!

Duży Czarny odepchnął Francisa z drogi.

Kleo! – krzyknął. – Co ty wygadujesz?! Zignorowała pielęgniarza. Oskarżycielsko wymierzyła palec w okno na pierwszym piętrze budynku Williams. Mordercy! – wrzasnęła. – Mordercy!

– Kleo, do jasnej cholery! – Duży Czarny skoczył do jej boku. – Zamknij się!

– Bydlaki! Diabły! Pieprzeni faszystowscy mordercy!

Duży Czarny złapał kobietę za ramię i siłą odwrócił do siebie. Otworzył usta, jakby chciał jej krzyknąć w twarz, ale opanował się i szepnął:

– Kleo, proszę, co ty wyprawiasz? Kleo sapnęła.

– Zabili go – powiedziała, jakby to było oczywiste.

– Kto? Kogo? – spytał Duży Czarny, obracając ją plecami do Williams. – O co ci chodzi?

Kleo zachichotała szaleńczo.

– Marka Antoniusza – wyjaśniła. – Akt czwarty, scena szesnasta. Wciąż się śmiejąc, pozwoliła, żeby Duży Czarny ją odprowadził. Francis popatrzył na okna Williams. Nie wiedział, kto mógł usłyszeć ten wybuch. Ani co mógł z niego wywnioskować.

Nie widział Lucy Jones, która stała niedaleko, pod drzewem, na ścieżce prowadzącej obok budynku administracji do bramy wjazdowej. Ona też była świadkiem oskarżeń Kleo. Ale nie poświęciła im zbyt wiele uwagi, bo skupiała się na zadaniu, jakim właśnie miała się zająć i które po raz pierwszy od kilku dni miało ją zaprowadzić za bramę szpitala do pobliskiego miasteczka. Odprowadziła wzrokiem idących gęsiego pacjentów, potem odwróciła się i pospiesznie ruszyła dalej, przekonana, że znalezienie kilku potrzebnych przedmiotów nie zajmie dużo czasu.

Rozdział 27

Lucy siedziała w milczeniu na swoim łóżku w dormitorium stażystów, pozwalając, by głęboka noc wolno przepełzała obok niej. Rozłożyła na narzucie rzeczy, które kupiła po południu. Zamiast jednak przyglądać się im uważnie, wpatrywała się w otaczającą próżnię, i to już od kilku godzin. Kiedy wstała, poszła do małej łazienki, gdzie zaczęła dokładnie oglądać swoją twarz w lustrze wiszącym nad umywalką.

Jedną ręką odgarnęła włosy z czoła, drugą przesunęła po nierównościach blizny, zaczynającej się na linii włosów, rozdzielającej brew, skręcającej lekko w miejscu, gdzie ostrze o włos ominęło oko, potem schodzącej po policzku do podbródka. Tam, gdzie skóra się zrosła, była tylko trochę jaśniejsza od reszty cery. W kilku miejscach ledwie widoczna. W innych boleśnie rzucająca się w oczy. Lucy pomyślała, że jakoś przyzwyczaiła się do blizny. Fizycznie i psychicznie. Raz, kilka lat temu, na obiecującej randce pewien młody lekarz zaproponował, że umówi ją ze znanym chirurgiem plastycznym, który potrafiłby naprawić jej twarz tak, że nikt by się nie domyślił istnienia rany. Lucy nie skontaktowała się z chirurgiem ani nie umówiła więcej na randkę z tym i żadnym innym lekarzem.

Lucy uważała, że wciąż, każdego dnia, określa cel swojego istnienia. Człowiek, który zostawił tę bliznę na twarzy i ukradł część intymnego świata, myślał, że robi jej krzywdę, powtarzała sobie. A w rzeczywistości dał swojej ofierze cel i siłę, by do niego dążyć. Wielu mężczyzn trafiło za kraty przez to, co ten jeden zrobił jej tamtej nocy w studenckich czasach. Wiedziała, że minie dużo czasu, zanim dług – za gwałt zadany sercu i ciału – zostanie w pełni spłacony. Pojedyncze, wielkie chwile, pomyślała, kierują ludzkim życiem. W szpitalu czuła się nieswojo dlatego, że pacjentów niekoniecznie określał jeden czyn, lecz olbrzymia liczba nieskończenie drobnych incydentów, które strącały ich w depresje i schizofrenie, psychozy, schorzenia biegunowe i zachowania kompulsywno-obsesyjne. Peter był jej o wiele bliższy duchem i temperamentem. On też pozwolił, by jedna chwila ukształtowała całe jego życie. Oczywiście, był to porywczy impuls. Nawet jeśli uzasadniony w jakimś wymiarze, to wciąż wynikał z chwilowej utraty panowania nad sobą. Lucy działała z zimną krwią, z premedytacją; z braku lepszego słowa można to było nazwać zemstą.

Nawiedziło ją nagłe, brutalne wspomnienie; nieproszone pojawiło się w wyobraźni i niemal odebrało dech: w Szpitalu Massachusetts General, dokąd została zabrana łkająca i zakrwawiona z uczelnianego dziedzińca, policja dokładnie ją przesłuchała, podczas gdy doktor i pielęgniarka przeprowadzali badanie po gwałcie. Detektywi stali nad jej głową, a lekarz z pielęgniarką w milczeniu pracowali w zupełnie innym świecie, poniżej pasa. „Widziała go pani?” Nie. Właściwie nie. Miał kominiarkę. „Rozpoznałaby go pani?” Nie. „Dlaczego szła pani sama w nocy przez kampus?” Nie wiem. Byłam w bibliotece, uczyłam się, potem przyszła pora iść do domu. „Co takiego może pani powiedzieć, co pomogłoby nam w ujęciu sprawcy?” Cisza.

Z całej grozy tamtej nocy bez wątpienia pozostało jej jedno, pomyślała: blizna na twarzy. Była w szoku, jej umysł wyrywał się z ciała, uciekał od tego, co czuła, a wtedy on ją ciął. Nie zabił, choć mógł z łatwością to zrobić. Nie musiał też właściwie robić nic innego. Bez trudu uciekłby niezauważony. Ale zamiast tego nachylił się i naznaczył swoją ofiarę na zawsze. Potem, przez mgłę bólu i upokorzenia, usłyszała, jak wyszeptał: „Pamiętaj”.

To jedno słowo zabolało ją bardziej niż okaleczenie.

Zapamiętała, ale nie tak, jak spodziewał się napastnik.

Skoro nie zdołała posłać go do więzienia, wsadziła tam dziesiątki jemu podobnych. Jeśli czegokolwiek żałowała, to tego, że gwałt zabrał jej resztki niewinności i beztroski. Śmiech przychodził jej od tamtej pory o wiele trudniej, a miłość wydawała się nieosiągalnym zjawiskiem. Z drugiej strony, powtarzała sobie często, i tak wcześniej czy później straciłaby te cechy. Upodobniła się do zakonnika w swoim polowaniu na zło.

Patrząc w lustro, powoli posegregowała i poodkładała wszystkie swoje wspomnienia do przegródek. Co się kiedyś wydarzyło, minęło, powiedziała sobie. Wiedziała, że morderca ze szpitala jest równie bliski temu, który jak duch nawiedzał całe jej życie, i każdemu innemu z sali sądowej. Uznała, że odnalezienie anioła dałoby coś więcej niż tylko powstrzymanie serii morderstw.

Poczuła się jak sportowiec, skupiony tylko na swoim celu.

– Pułapka – powiedziała na głos. – Do pułapki potrzebna jest przynęta.

Przeczesała dłonią kaskadę włosów okalających twarz; czarne pasemka przelatywały jej przez palce jak krople deszczu.

Krótkie włosy.

Blond.

Wszystkie cztery ofiary miały podobną fryzurę i budowę ciała. Zostały zabite w ten sam sposób; identycznym narzędziem. Pośmiertnie wszystkim tym kobietom sprawca okaleczył dłonie. Potem ciała zostawił w podobnych miejscach. Nawet tej ostatniej, tu, w szpitalu; Lucy dostrzegła, że morderca odtworzył w schowku dzikie, leśne warunki pozostałych miejsc mordu. I, przypomniała sobie, usunął ślady wodą i środkiem czyszczącym tak samo, jak natura bezwiednie zaciera wszelkie tropy.

92
{"b":"109922","o":1}