– Nie tutaj – odparł Peter.
– Dlatego Francis ma prawdopodobnie rację.
– A więc co robimy? Przejrzymy jeszcze raz wszystkie szpitalne akta, szukając… – Peter przerwał, potem dodał: – No właśnie, czego?
– A co innego nam pozostaje? – odpowiedziała Lucy pytaniem. Znów się zawahał. Po chwili wzruszył ramionami i pokręcił głową.
– Nie wiem - powiedział wolno. – Nie bardzo mi się to podoba…
– To znaczy?
– Pamiętasz, co się stało, kiedy zrobiliśmy zamieszanie w Williams.
– Zginął człowiek.
– I co jeszcze? Anioł wyszedł z cienia. Żeby zabić Tancerza, być może. Nie wiemy tego na sto procent. Ale na pewno, że pojawił się w dormitorium, żeby postraszyć Francisa nożem.
Lucy wzięła głęboki oddech.
– Rozumiem, do czego zmierzasz.
– Musimy go zmusić, żeby znów się pojawił. Kiwnęła głową.
– Pułapka.
Pułapka – przytaknął Peter. – Ale czego użyjemy jako przynęty? Lucy uśmiechnęła się jak ktoś, kto zdaje sobie sprawę, że jeśli chce dużo osiągnąć, musi dużo zaryzykować.
Wczesnym popołudniem Duży Czarny zabrał małą grupę mieszkańców Amherst na wycieczkę do ogródka. Minęło trochę czasu, odkąd Francis widział, co wyrosło z nasion, które zasiali w szpitalnym ogrodzie przed śmiercią Krótkiej Blond i aresztowaniem Chudego.
Popołudnie było przyjemne. Ciepłe, rozświetlone promieniami słońca odbijającymi się od bieli obramowań okien budynków szpitala. Lekki wiaterek pędził rzadkie, białe obłoki po przestworze błękitnego nieba. Francis uniósł twarz do słońca, pozwalając, żeby wypełniło go ciepło. W głowie słyszał pomruki satysfakcji, które mogły być jego głosami, ale równie dobrze drobnymi zalążkami nadziei, wkradającymi się w wyobraźnię. Przez kilka minut wierzył, że jest w stanie zapomnieć o wszystkim, co się wokół niego dzieje, i beztrosko rozkoszować się promieniami słońca. W takie popołudnia cały nagromadzony w nim mrok szaleństwa wydawał się trochę odleglejszy.
W wycieczce brało udział dziesięcioro pacjentów. Na przodzie kroczyła Kleo – zajęła to miejsce, kiedy tylko wyszli z budynku. Wciąż mamrotała, ale parła przed siebie z determinacją niepasującą do rozleniwiającej atmosfery dnia. Napoleon próbował z początku dotrzymywać jej kroku, ale nie dał rady i poskarżył się Dużemu Czarnemu, że Kleo każe im maszerować za szybko. Wszyscy stanęli na środku ścieżki i zaczęli się kłócić.
– Ja powinnam iść pierwsza! – krzyknęła ze złością Kleo. Wyprostowała się wyniośle, spoglądając na pozostałych z królewską wyższością zrodzoną z chorych myśli. – To moje miejsce. Moje prawo i mój obowiązek! – dodała.
– To nie pędź tak – odparował Napoleon, dysząc lekko i drżąc.
– Będziemy szli, jak każę – odparła Kleo. Duży Czarny spojrzał na nią z rozpaczą.
– Kleo, proszę… – zaczął.
Ale kobieta odwróciła się do niego i oznajmiła:
– Wszystkie wnioski zostają odrzucone.
Duży Czarny wzruszył ramionami i spojrzał na Francisa.
– Ty prowadź – powiedział.
Kleo zastąpiła Francisowi drogę, ale popatrzył na nią z tak żałosnym wyrazem rezygnacji na twarzy, że po chwili parsknęła z władczą pogardą i odsunęła się. Kiedy mijał Kleo, spostrzegł, że oczy jej płonęły, jakby kryjące się za nimi myśli ogarnął niekontrolowany pożar. Miał nadzieję, że Duży Czarny też to spostrzegł, ale nie był pewien, bo pielęgniarz usiłował właśnie zorganizować grupę. Jeden mężczyzna już płakał, a jakaś kobieta zeszła ze ścieżki. Francis stanął na przodzie.
– Idziemy – zawołał z nadzieją, że pozostali pójdą za nim.
Po chwili grupa zaakceptowała przewodnictwo Francisa, pewnie dlatego, że w ten sposób dało się uniknąć awantury, na którą nikt nie miał ochoty. Kleo zajęła miejsce za Francisem; kilka razy go ponagliła, żeby szedł szybciej, a potem zainteresowała się gwizdami i bezładnymi krzykami, które niosły się echem między budynkami.
Zatrzymali się na skraju ogrodu. Napięcie narastające w głowie Kleo na chwilę zniknęło.
– Kwiaty! – wymamrotała w osłupieniu. – Wyhodowaliśmy kwiaty! Splątane kępki czerwieni i bieli, żółtych, niebieskich i zielonych kwiatów dziko zarastały cały błotnisty szpitalny ogródek. Peonie, gipsówki, fiołki i tulipany wystrzeliły z ciemnej ziemi. Ogród był chaotyczny jak ich umysły, pełen połaci i skrawków żywych barw, rozrzuconych we wszystkie strony, zasadzonych bez żadnego porządku, ale i tak kwitnących. Francis patrzył, trochę oszołomiony; zdał sobie sprawę, jak naprawdę szare jest ich życie. Ale nawet ta ponura myśl musiała ustąpić pola urokowi bujnie rozkwitających roślin.
Duży Czarny rozdał narzędzia. Były to plastikowe zabawki dla dzieci i nie nadawały się zbyt dobrze do prac ogródkowych. Mimo wszystko lepsze to niż nic, pomyślał Francis. Stanął na czworakach obok Kleo, która wydawała się nieświadoma jego obecności, i zaczął przesadzać kwiaty w rządki, próbując zaprowadzić jakiś porządek w otaczającej ich eksplozji kolorów.
Nie wiedział, jak długo pracowali. Nawet Kleo, wciąż mamrocząca pod nosem przekleństwa, zapanowała trochę nad stresem, chociaż co jakiś czas szlochała, kopiąc i ryjąc w błotnistej ziemi; Francis kilka razy widział, jak dotykała delikatnych pąków ze łzami w oczach. Prawie wszyscy pacjenci w którymś momencie przerywali pracę i pozwalali, by żyzna, wilgotna ziemia przesypywała się im między palcami. W powietrzu unosił się zapach odnowy i żywotności; Francisa napełniło to większym optymizmem niż którykolwiek z antypsychotyków, jakimi ich wiecznie karmiono.
Wstał, kiedy Duży Czarny oznajmił wreszcie, że wyprawa dobiegła końca. Popatrzył na ogród i musiał przyznać, że teren wygląda teraz lepiej. Prawie wszystkie chwasty zostały wypielone; grządki trochę uporządkowano.
Francis pomyślał, że przypomina to oglądanie niedokończonego obrazu – widać było formę i potencjał.
Otrzepał ziemię z rąk i ubrania. Zrobił to odruchowo, bo odkrył, że nie przeszkadza mu wrażenie bycia brudnym, przynajmniej nie tego popołudnia.
Duży Czarny ustawił grupę gęsiego i odłożył plastikowe narzędzia do zielonej drewnianej skrzynki, przeliczając je przy tym co najmniej trzy razy. Już miał dać sygnał do wymarszu z powrotem do Amherst, ale nagle zamarł; Francis zobaczył, że olbrzymi pielęgniarz skupia wzrok na małej grupce ludzi, która zbierała się pięćdziesiąt metrów dalej, na samym skraju terenu szpitala, za ogrodzeniem z siatki.
– To cmentarz – szepnął Napoleon. Potem, podobnie jak wszyscy, ucichł. Francis widział doktora Gulptilila, pana Evansa i dwoje innych starszych członków personelu. Był tam też ksiądz z koloratką i kilku robotników w szarych szpitalnych uniformach. Trzymali szpadle albo opierali się na nich w oczekiwaniu na polecenie. Kiedy wszyscy się zebrali, Francis usłyszał warkot silnika i zobaczył małą koparkę. Za koparką jechał czarny cadillac kombi: zszokowany Francis rozpoznał karawan. Samochód stanął, a koparka, chybocząc się, podjechała bliżej.
– Chyba powinniśmy iść – mruknął Duży Czarny, ale nie ruszył się z miejsca.
Pacjenci ustawili się tak, żeby lepiej widzieć.
Wystarczyło kilka minut, żeby koparka, przy wtórze mechanicznych pochrząkiwań pracującej maszynerii, wydrążyła dziurę, a obok niej usypała nieduży kopczyk ziemi. Szpitalni robotnicy pracowali z boku, przygotowując otwór. Francis zobaczył, że Piguła podchodzi do nich, przygląda się temu, co zrobili, i daje znak, żeby przestali. Potem machnął ręką i przywołał karawan. Samochód podjechał i zatrzymał się nad wykopem. Ze środka wysiadło dwóch mężczyzn w czarnych garniturach; otworzyli tylną klapę. Dołączyło do nich czterech robotników. Razem wyciągnęli z karawanu prostą, metalową trumnę. Późno-popołudniowe słońce odbijało się matowo w jej wieku.
– To Tancerz – szepnął Napoleon.
– Sukinsyny – powiedziała cicho Kleo. – Mordercy faszyści. Pochowajmy go na modłę Rzymu – dodała głośno teatralnym tonem.
Sześciu mężczyzn ruszyło ciężko z trumną w stronę wykopu, co Francis uznał za dziwne, bo Tancerz nie mógł wiele ważyć. Patrzył, jak opuszczają metalową skrzynię do grobu. Ksiądz wygłosił obowiązkową formułę. Żaden z mężczyzn nie pochylił nawet głowy w udawanej modlitwie.