Литмир - Электронная Библиотека

– A więc? – spytał Peter.

– Rozejrzyj się – odparł Francis. Wskazał przeciwny koniec korytarza, gdzie pod ścianą stał wielki, upośledzony mężczyzna, przeniesiony z Williams; tulił swoją lalkę i nucił coś kolorowym szmatkom w wesołym kapelusiku i z krzywym uśmiechem. Potem Francis zobaczył katona stojącego bez ruchu na środku korytarza, ze wzniesionymi oczami, jakby wzrokiem przebijał okładzinę dźwiękoszczelną krokwie, podłogę i meble piętra, wszystko aż po dach i dalej, w niebieskie niebo poranka. – Jak trudno byłoby udawać głupiego? – spytał chłopak cicho. – Albo milczącego? A gdybyś był jak jeden z nich, kto tutaj zwróciłby na ciebie uwagę?

Wycie, skrzeczenie i wrzaski, niczym setka wściekłych dzikich kotów, szarpały każde zakończenie nerwowe w moim ciele. Gęsty, lepki pot ściekał mi na oczy, oślepiał i szczypał. Ciężko oddychałem, rzężąc, jakbym był chory; trzęsły mi się ręce. Nie wiedziałem już, czy jestem w stanie wydać z siebie coś więcej niż tylko cichy, żałosny jęk.

Anioł unosił się nade mną, plując wściekłością.

Nie musiał mówić dlaczego. Wstrząsało nim każde zapisane przeze mnie słowo.

Wiłem się po podłodze, jakby raził mnie prąd. W Western State nigdy nie leczyli mnie elektrowstrząsami. Prawdopodobnie było to jedyne okrucieństwo, skryte za fasadą leczenia, którego nie doświadczyłem na sobie. Ale podejrzewałem, że ból, jaki czułem w tej chwili, niewiele się od tego różnił.

Widziałem.

To mnie właśnie bolało.

Kiedy odwróciłem się na korytarzu w szpitalu i powiedziałem, co powiedziałem, Peterowi i Lucy, to było tak, jakbym otworzył w sobie drzwi, których nigdy nie chciałem otwierać. Największe, zabarykadowane, zabite na głucho i uszczelnione drzwi, jakie we mnie były. Szaleniec nie jest zdolny do niczego. Ale jest też zdolny do wszystkiego. Rozdarcie między dwiema przeciwnościami to straszliwe cierpienie.

Przez całe życie jedno czego chciałem, to być normalny. Choćby udręczony jak Peter i Lucy, ale normalny. Zdolny skromnie funkcjonować w zewnętrznym świecie, cieszyć się najprostszymi rzeczami. Pięknym porankiem. Pozdrowieniem od przyjaciela. Smacznym posiłkiem. Zwyczajową pogawędką. Poczuciem przynależności. Ale nie mogłem, bo zrozumiałem – w tamtej właśnie chwili - że moim przeznaczeniem jest zbliżać się duchem i uczynkami do człowieka, którego nienawidziłem i którego się bałem. Anioł rozkoszował się wszystkimi morderczymi myślami, jakie czaiły się w mojej głowie. Był moim odbiciem w krzywym zwierciadle. Tkwił we mnie ten sam szał. Paliła się ta sama żądza. Istniało to samo zło. Ja tylko je ukryłem, odepchnąłem, wtłoczyłem do najgłębszej jamy, jaką zdołałem w sobie znaleźć, i przyrzuciłem obłąkanymi myślami jak głazami i ziemią, tak że spoczywały zagrzebane gdzieś, skąd – miałem nadzieję – nigdy się nie wydostaną.

W szpitalu anioł zrobił tylko jeden błąd.

Powinien mnie zabić, kiedy miał okazję.

– Dlatego – szepnął mi do ucha – teraz wróciłem, żeby ten błąd naprawić.

– Nie ma czasu – powiedziała Lucy. Patrzyła na teczki, rozrzucone na biurku w gabinecie, w którym prowadziła dochodzenie. Peter chodził w tę i z powrotem, najwyraźniej zmagając się z najróżniejszymi, sprzecznymi myślami. Kiedy Lucy się odezwała, spojrzał na nią, trochę nieprzytomnie.

– Jak to?

– Niedługo mnie stąd odwołają. Przypuszczalnie w ciągu następnych kilku dni. Rozmawiałam z szefem. Uważa, że drepczę w miejscu. Od początku nie podobał mu się pomysł, żebym tu przyjeżdżała, ale zgodził się, bo nalegałam. Teraz zmienił zdanie…

Peter kiwnął głową.

– Ja też wkrótce opuszczę szpital – mruknął. – Przynajmniej tak myślę. – Po chwili dodał: – Ale Francis zostanie.

– Nie tylko Francis – zauważyła Lucy.

– Zgadza się. Nie tylko on. – Zawahał się. – Myślisz, że ma rację? Na temat anioła. Że anioł jest kimś, na kogo byśmy nawet nie spojrzeli…

Lucy wzięła głęboki oddech. Zaciskała i rozluźniała dłonie, niemal w rytmie oddechu, jak ktoś na krawędzi furii, próbujący nad sobą zapanować. Teoria Francisa była niezwykła w szpitalu, gdzie tylu ludzi bezustannie dawało upust swoim emocjom. Powściągnięcie ich – bez pomocy antypsychotyków – było właściwie niemożliwe. Ale kiedy Lucy podniosła wzrok i spojrzała na Petera, w jej oczach zobaczył potężne fale zmartwienia.

– Nie mogę tego znieść – powiedziała bardzo cicho.

Peter w milczeniu czekał na wyjaśnienie.

Lucy usiadła ciężko na drewnianym krześle, potem szybko wstała. Nachyliła się i ścisnęła skraj biurka, jakby szukała oparcia przeciw targającymi nią wichrami męki. Gdy spojrzała na Petera, nie był pewien, czy to, co widzi w jej oczach, to mordercza surowość, czy coś innego.

– Sama myśl, że miałabym zostawić tu gwałciciela i mordercę, jest po prostu niewyobrażalna. Nieważne, czy anioł i człowiek, który zabił tamte trzy kobiety, to jedna i ta sama osoba. Ale na myśl o pozostawieniu go tutaj bezkarnego cierpnie mi skóra.

Peter znów nic nie powiedział.

– Nie zrobię tego – stwierdziła Lucy stanowczo. – Nie mogę.

– A jeśli cię zmuszą? – Równie dobrze mógł zadać to pytanie sobie. Spojrzała na Strażaka ostro.

– Jak ty to robisz? – odparła pytaniem na pytanie.

W pokoju zapadła cisza, potem nagle Lucy zerknęła na stos teczek na biurku. Jednym gwałtownym ruchem zgarnęła je wszystkie i cisnęła o ścianę.

– Niech to szlag! – warknęła.

Tekturowe teczki załopotały w powietrzu, papiery rozsypały się po podłodze.

Peter wciąż milczał. Lucy cofnęła się, wzięła zamach nogą i celnym kopnięciem posłała metalowy kosz na śmieci na drugi koniec pokoju.

Popatrzyła na Petera.

– Nie zrobię tego – powtórzyła. Powiedz, co jest większym złem? Zabijać samemu czy pozwalać, żeby morderca zabijał dalej?

Na to pytanie była odpowiedź, ale Peter chyba wolał nie wypowiadać jej na głos. Lucy odetchnęła głęboko kilka razy, potem spojrzała mu w oczy.

– Rozumiesz to, Peter – szepnęła. – Jednego jestem pewna: jeśli odjadę stąd z pustymi rękami, ktoś zginie. Nie wiem, ile to potrwa, ale w końcu, za miesiąc, pół roku, rok, będę stała nad kolejnym ciałem i patrzyła na prawą dłoń, u której tym razem będzie brakowało czterech palców i kciuka. I wszystko, co wtedy zobaczę, to straconą tutaj możliwość. I nawet jeśli złapię tego człowieka, postawię przed sądem, odczytam listę zarzutów, cały czas będę wiedziała, że ktoś zginął, bo ja zawiodłam, tu, w tej chwili.

Peter w końcu opadł na krzesło i schował twarz w dłonie. Kiedy spojrzał na Lucy, nie nawiązał do tego, co powiedziała, chociaż może, na swój sposób jednak to zrobił.

– Wiesz, Lucy… – zaczął półgłosem, jakby ktoś mógł ich podsłuchiwać. – Zanim zostałem inspektorem pożarowym, przez jakiś czas byłem szeregowym strażakiem. Podobała mi się ta robota. W gaszeniu pożaru nie ma żadnych dwuznaczności. Albo go ugasisz, albo on coś zniszczy. Proste, prawda? Czasami, kiedy ogień był naprawdę paskudny i wielki, czuło się żar na twarzy i słyszało odgłos szalejącego żywiołu, który wymknął się spod kontroli. To okropny, wściekły dźwięk. Jak prosto z piekła. A potem jest taka sekunda, kiedy całe twoje ciało krzyczy: „nie idź tam!”, ale ty idziesz. Bo ogień jest zły, bo reszta twojej brygady już jest w środku i po prostu wiesz, że musisz. To najtrudniejsza łatwa decyzja, jaką kiedykolwiek się podejmuje.

Lucy zastanowiła się nad słowami Petera.

– I co teraz? – spytała.

– Myślę, że musimy zaryzykować – odparł powoli.

– Zaryzykować?

– Tak.

– A to, co mówił Francis? – ciągnęła. – Też sądzisz, że tu wszystko jest postawione na głowie? Gdybyśmy prowadzili śledztwo na zewnątrz i przyszedł do nas jakiś detektyw, twierdząc, że powinniśmy szukać najmniej prawdopodobnego podejrzanego, kazałabym go odsunąć od sprawy. To zupełnie nie trzyma się kupy, a co jak co, śledztwa powinny mieć sens.

90
{"b":"109922","o":1}