Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział 29

Po południu pojawiła się mżawka, przerywana mocniejszymi ulewami; co jakiś czas spomiędzy chmur wyglądało zbyt optymistyczne słońce, zapowiadające przejaśnienie, ale szybko ścierał je kolejny front ciemnego deszczu.

Francis szedł szybko obok Dużego Czarnego prawie z nadzieją, że pielęgniarz swoim wielkim ciałem przetrze drogę i ochroni go przed lepką wilgocią powietrza. Taki dzień kojarzył się z malaryczną chorobą: był gorący, przytłaczający, duszny i parny. Jakby zwykły, konserwatywnie suchy nowoangielski świat szpitala stanowego zaraził się niespodziewanie klimatem lasu tropikalnego. Taka pogoda, pomyślał Francis, była równie dziwna i szalona, jak oni wszyscy. Nawet lekki wiatr, który zwiewał kałuże z asfaltowych chodników, wydawał się nieziemsko gęsty.

Posiedzenia komisji zwolnień jak zawsze odbywały się w budynku administracji, w niezbyt dużej stołówce dla personelu, którą na tę okazję upodobniono do sali sądowej. W oczy biła prowizorka. Stały tam stoły dla komisji i adwokatów. W rzędy ustawiono niewygodne, metalowe składane krzesła dla pacjentów i ich rodzin. Przyniesiono biurko dla stenotypistki i krzesło dla świadków. Sala była prawie pełna. Jeśli coś mówiono, to szeptem. Francis i Duży Czarny usiedli w tylnym rzędzie. W pierwszej chwili Francis miał wrażenie, że powietrze dookoła jest gęste i duszne, potem jednak stwierdził, że to raczej opary nadziei i bezradności.

Komisji przewodniczył emerytowany sędzia okręgowy ze Springfield. Był siwowłosy, otyły i rumiany na twarzy, miał skłonność do zamaszystego gestykulowania. Co rusz stukał młotkiem bez żadnego wyraźnego powodu. Jego trochę wytarta czarna toga prawdopodobnie widziała lepsze dni i ważniejsze sprawy wiele lat temu. Po prawej stronie sędziego zasiadała psychiatra ze stanowego Wydziału Zdrowia Psychicznego, młoda kobieta w grubych okularach, która bez przerwy przekładała jakieś papiery, jakby nie mogła znaleźć tego właściwego. Po lewej zaś na krześle rozwalił się prawnik z biura miejscowego prokuratora okręgowego. Miał młode, znudzone oczy. Mężczyzna najwyraźniej przegrał jakąś biurową rozgrywkę i w efekcie został wysłany na rozprawę do szpitala. Przy drugim stole siedział inny młody prawnik, ze sztywnymi włosami, w źle leżącym garniturze, trochę żywszy niż pierwszy – on reprezentował pacjentów. Naprzeciwko niego zasiadali różni członkowie personelu szpitala. Wszystko to miało nadać posiedzeniom oficjalny posmak, a decyzjom, oprawionym terminologią prawniczą i medyczną, naukową powagę. Stwarzało się pozory autentyczności i odpowiedzialności, jakby każdy kolejny przypadek był dogłębnie badany, odpowiednio weryfikowany i dokładnie oceniany przed wydaniem decyzji. Francis natychmiast zrozumiał, że prawdą tego było dokładne przeciwieństwo.

Poczuł bezbrzeżną rozpacz. Rozglądając się po sali, pojął, że najważniejszym elementem posiedzeń komisji była siedząca w milczeniu rodzina, czekająca na wywołanie nazwiska syna, córki, siostrzenicy, bratanka czy nawet matki albo ojca. Bez niej nie wypuszczano nikogo. Nawet jeśli pierwotne nakazy sądu, które skierowały kogoś do Western State, dawno straciły ważność, bez kogoś, kto byłby gotów wziąć na siebie odpowiedzialność za chorego, pacjent nie miał szans przekroczyć bram szpitala. Francis nie mógł się powstrzymać od rozmyślań, jak ma przekonać rodziców, żeby znów otworzyli dla niego swoje drzwi, skoro nie przyjeżdżali go nawet odwiedzać.

Usłyszał głos w swojej głowie, mówiący z naciskiem: Nigdy nie pokochają cię aż tak, żeby dopominać się tu o ciebie…

A potem drugi, pospieszny, nalegający: Francis, musisz znaleźć inny sposób, żeby udowodnić, że nie jesteś wariatem.

Sam sobie przytaknął, rozumiejąc, że najważniejsze było to, co udawało mu się ukryć przed panem Złym i Pigułą. Poruszył się na krześle i wolno zaczął przyglądać się zgromadzonym ludziom. Widział najróżniejsze typy. Niektórzy mężczyźni nosili marynarki i krawaty, strój zupełnie nieprzystający do szpitalnych realiów. Wiedział, że ubrali się tak, żeby zrobić dobre wrażenie, podczas gdy o wiele bardziej prawdopodobne było, że wywoła to efekt odwrotny. Kobiety miały na sobie proste sukienki i ściskały w dłoniach jednorazowe chusteczki, czasem ocierając łzy. Francis pomyślał, że atmosferę sali wypełniło w równej mierze poczucie porażki i winy. Na wielu twarzach widniało piętno wstydu; przez chwilę miał ochotę zawołać: „To nie wasza wina, że wyszło nam tak, a nie inaczej…”, ale sam nie był pewien, czy to prawda.

– Idźmy dalej – prychnął sędzia czerwony na twarzy i łupnął młotkiem. Francis odwrócił się, żeby pooglądać posiedzenie.

Zanim jednak sędzia odchrząknął, a pani psychiatra grzebiąca w papierach ze zmieszaniem odczytała nazwisko, Francis usłyszał kilka swoich głosów naraz. Co my tu robimy, Francis? Nie powinno nas tu być. Trzeba uciekać, i to szybko. Wydostać się stąd. Wracać do Amherst. Tam jest bezpiecznie…

Francis obejrzał się najpierw w prawo, potem w lewo. Żaden z pacjentów nie zauważył jego wejścia, nikt się mu nie przypatrywał, nikt nie spoglądał ze złą wolą, nienawiścią czy wściekłością.

Francis podejrzewał, że to się mogło zmienić.

Wziął głęboki oddech, bo uświadomił sobie, że jeśli ma rację, to jest w ogromnym niebezpieczeństwie. Mimo że siedział otoczony przez pacjentów i personel szpitala, w cieniu Dużego Czarnego. A jednak groziło mu niebezpieczeństwo z powodu konkretnego człowieka, który też był na tej sali i właśnie uwalniał swoje emocje.

Francis przygryzł wargę i spróbował oczyścić umysł. Postanowił zamienić się w pustą kartę i zaczekać, aż coś zostanie na niej zapisane. Pomyślał, że Duży Czarny może zauważyć jego płytki oddech i pot na czole albo lepkość rąk, którą nagle poczuł. Wytężając siłę woli, nakazał sobie spokój.

Potem odetchnął głęboko i powiedział w duchu do wszystkich swoich głosów: każdy potrzebuje wyjścia.

Wiercił się, mając nadzieję, że nikt, zwłaszcza Duży Czarny albo pan Zły, albo inny pracownik szpitala, nie dostrzeże, co się z nim dzieje. Siedział na skraju krzesła, zdenerwowany i przestraszony. Ale musiał tu być, bo spodziewał się usłyszeć tego dnia coś ważnego. Żałował, że nie ma przy nim Petera albo Lucy, chociaż nie sądził, by udało się mu przekonać panią prokurator, że słuchanie jest takie ważne. Był w tym momencie sam i zgadywał, że jest bliższy odpowiedzi, niż komukolwiek mogłoby się wydawać.

Lucy weszła do szpitalnej kostnicy i poczuła chłód źle ustawionej klimatyzacji. Kostnica znajdowała się w małym pomieszczeniu w piwnicy, w jednym z dalej stojących budynków szpitala, używanym generalnie do przechowywania starego sprzętu i zapomnianych zapasów. Posiadał on tę wątpliwą zaletę, że stał blisko prowizorycznego cmentarza. Na środku pomieszczenia lśnił metalowy stół sekcyjny, w jedną ścianę wbudowane było pół tuzina chłodni. W przeszklonej szafce z polerowanej stali znajdował się skromny zbiór skalpeli i innych narzędzi chirurgicznych. W kąt wciśnięto szafkę na akta i biurko z poobijaną maszyną do pisania IBM Selectric. Jedyne okno, umieszczone wysoko na ścianie, na poziomie gruntu, wpuszczało przez skorupę brudu tylko wąski, szary snop światła. Dwie jaskrawo świecące lampy pod sufitem buczały jak para wielkich owadów.

Panowała tu atmosfera pustki i opuszczenia, nie licząc unoszącego się w powietrzu lekkiego odoru ludzkich odchodów. Na stole sekcyjnym leżał plik formularzy złączonych spinaczem biurowym. Lucy rozejrzała się w poszukiwaniu pracownika kostnicy, ale nikogo nie zobaczyła. Weszła dalej. Na stole zauważyła kanaliki odprowadzające płyny, a w podłodze kratkę odpływu. Na jednym i drugim były ciemne plamy. Wzięła spinacz i przeczytała wstępny raport z autopsji, zawierający oczywiste: kobieta umarła wskutek uduszenia prześcieradłem. Lucy zatrzymała wzrok na drugim wpisie. Dotyczył samookaleczenia i opisywał odcięty kciuk. Niżej wisiała diagnoza: niezróżnicowana schizofrenia paranoidalna z omamami i skłonnościami samobójczymi. Lucy podejrzewała, że ostatnią uwagę, jak wiele innych rzeczy, dodano pośmiertnie. Kiedy ktoś się wiesza, jego uprzedni pęd do samozagłady zawsze staje się bardziej oczywisty, pomyślała.

100
{"b":"109922","o":1}