Литмир - Электронная Библиотека

Mały Czarny zrozumiał sugestię tak samo jak jego brat. Bez słowa pojęli, czego się od nich oczekuje. Obaj kiwnęli głowami.

– Ale jeśli tamten nie zginął – powiedział Mały Czarny – wtedy nikt nie będzie się interesował Mewą i Strażakiem. Nami też, skoro o tym mowa.

– Zgadza się – odparł doktor Gulptilil sztywno. – Chyba rozumiemy się w pełni.

Mały Czarny przez moment intensywnie się nad czymś zastanawiał. Potem odwrócił się do brata i Francisa.

– Chodźcie. Mamy jeszcze robotę do zrobienia. – Poprowadził ich z powrotem do piwnicy, odwracając się raz do doktora Gulptilila, który nachylał się nad Strażakiem i bluzą Dużego Czarnego tamował pulsujący strumień krwi. – Powinien pan zadzwonić – zawołał.

Doktor kiwnął głową.

– Pospieszcie się – odparł. Potem na chwilę opuścił Petera i wrócił do biurka, gdzie podniósł słuchawkę i wykręcił numer. Po chwili wziął głęboki oddech. – Policja stanowa? Mówi doktor Gulptilil z Western State. Chciałbym zgłosić, że jeden z naszych niebezpieczniejszych pacjentów uciekł dzisiaj w nocy ze szpitala. Tak, chyba jest uzbrojony. Owszem, mogę podać wam nazwisko i rysopis…

Zerknął na Francisa i machnął ręką, jakby go poganiał. Na zewnątrz, w oddali, zbliżało się wycie syreny karetki, jadącej z ochroną.

Deszcz z pogardą pluł Francisowi w twarz. A może, pomyślał Francis, woda postanowiła zmyć ostatnich kilka godzin. Sam nie wiedział. Wściekły wiatr szarpał drzewem, które wyglądało, jakby wstrząsał nim widok procesji przechodzącej w środku nocy.

Duży Czarny szedł przodem, z trupem anioła przerzuconym przez szerokie ramię jak bezkształtny, ciemny worek marynarski. Tuż za nim maszerował przez noc Mały Czarny, niosąc dwa szpadle i oskard. Francis zamykał pochód, podbiegając, kiedy Mały Czarny go poganiał. Za sobą słyszeli, jak karetka zatrzymuje się pod ciepłownią. Na murach w dali widać było błyski czerwonego koguta. Czarny wóz ochrony również zahamował przed wejściem do budynku, a reflektory wykroiły szeroki łuk w ciemnościach nocy. Oni trzej jednak znajdowali się poza polem widzenia tamtych; szli w mroku, wykorzystując słabą poświatę księżyca do odnajdywania drogi w sam róg terenów szpitala.

– Cicho – powiedział Mały Czarny, chociaż było to niepotrzebne upomnienie.

Francis spojrzał w nocne niebo i pomyślał, że widzi grube smugi hebanu, jakby jakiś malarz uznał, że noc jest nie dość ciemna, i próbował dodać wstęgi jeszcze głębszej czerni.

Kiedy z powrotem opuścił wzrok, od razu spostrzegł, dokąd idą. Niedaleko znajdował się ogród, w którym razem z Kleo sadził kwiaty. Teraz znów był przy jej boku. Wszedł za braćmi Moses na mały cmentarz. Duży Czarny chrząknął i rzucił zwłoki anioła na ziemię. Trup upadł z głuchym łomotem.

Francisowi, o dziwo, nie zrobiło się niedobrze. Spojrzał na zabitego i pomyślał, że mógłby go minąć na korytarzu, stołówce, ścieżce albo w świetlicy sto razy, kiedy tamten żył, i nie zorientować się aż do dziś, kto to naprawdę jest. Potem pokręcił głową, przecząc samemu sobie. Nieprawda – gdyby chociaż raz spojrzał aniołowi prosto w oczy, na pewno zobaczyłby w nich to, co wszyscy dostrzegli tej nocy.

Duży Czarny wziął szpadel i podszedł do małego kopczyka świeżo wykopanej ziemi, oznaczającej miejsce, gdzie poprzedniego dnia złożono Kleo na wieczny spoczynek. Francis wziął oskard, bez słowa uniósł go nad głowę i wbił w wilgotną ziemię. Był trochę zaskoczony tym, jak łatwo byli w stanie usuwać ją z grobu królowej samobójczyni. Zupełnie tak, pomyślał, jakby Kleo spodziewała się ich wizyty tej nocy.

Z tyłu, poza zasięgiem ich wzroku, sanitariusze po raz drugi w ciągu kilku godzin walczyli zawzięcie o czyjeś życie. Nie minęło wiele czasu, zanim wszyscy trzej usłyszeli naglące wycie ambulansu, który popędził przez teren szpitala prosto na najbliższy ostry dyżur, dokładnie tak samo jak wcześniej, z tą samą dziką szybkością, tą samą wyboistą drogą.

Kiedy syrena ucichła, ciszę zakłócały już tylko stłumione odgłosy szpadli i oskard. Deszcz wciąż padał, przemoczył ich doszczętnie, ale Francis nie był świadom jakiejkolwiek niewygody czy zimna. Czuł, że na dłoni rośnie mu pęcherz, ale dalej zawzięcie machał oskardem, raz za razem. Zostawił daleko za sobą wyczerpanie i teraz zdawał sobie sprawę jedynie z tego, co próbował tej nocy zrobić, i że wszystko zostanie pogrzebane pod ziemią.

Nie wiedział, czy wykopanie blisko dwumetrowego dołu trwało godzinę, czy dłużej. W końcu ich oczom ukazała się matowa stal taniej trumny z ciałem Kleo. Przez chwilę krople deszczu wybijały na wieku capstrzyk jak na werblu; Francis miał nadzieję, że hałas nie zakłócił snu potężnej kobiecie.

Potem pokręcił głową i pomyślał: spodobałoby się jej to. Każda królowa powinna mieć sługę w zaświatach.

Duży Czarny bez słowa rzucił na ziemię szpadel. Spojrzał na brata. Mały Czarny pomógł mu podnieść trupa anioła za ręce i nogi. Potykając się trochę i ślizgając w błocie, pielęgniarze podeszli na skraj grobu, a potem zepchnęli anioła na wieko trumny, gdzie spadł ze stłumionym łomotem. Duży Czarny spojrzał na Francisa, który stał na krawędzi wykopu, nie wiedząc, co robić.

– Nie ma co się modlić za tego człowieka – powiedział pielęgniarz. – Żadna modlitwa nie pomoże mu tam, dokąd się wybiera.

Francis pomyślał, że to prawda.

Potem, bez wahania, wszyscy trzej zaczęli pospiesznie zasypywać grób. W dali, nad horyzontem, pojawiły się pierwsze, niepewne zwiastuny świtu.

I to był koniec.

Zwinąłem się w kłębek u podstawy ściany.

Drżałem, próbując odciąć się od ryczącego wokoło chaosu. Z wielokilometrowej oddali dobiegały mnie krzyki i głośne łomotanie, jakby każda chwila strachu, wątpliwości i wyrzutów sumienia, które ukrywałem przez te wszystkie lata, dobijały się do moich drzwi, grożąc, że je wyważą i wpadną do środka. Wiedziałem, że jestem winien aniołowi śmierć, a on był przy mnie, by ją przyjąć. Opowieść została spisana i nie sądziłem, że mam jeszcze prawo żyć. Zamknąłem oczy i słysząc otaczające mnie donośne głosy i ponaglające krzyki, czekałem, aż anioł dokona na mnie swojej zemsty. W każdej chwili spodziewałem się poczuć lodowaty dotyk. Skurczyłem się w najmniejszą i najmniej znaczącą postać, w jaką zdołałem. Usłyszałem zbliżający się do mnie tupot biegnących stóp. Spokojnie, ze smutkiem, czekałem na śmierć.

Część 3. Biały, Matowy, Gładki Lateks

Rozdział 36

Dzień dobry, Francis. Zmrużyłem oczy na dźwięk znajomego głosu.

– Cześć, Peter – odparłem. – Gdzie ja jestem?

– Z powrotem w szpitalu. – Peter wyszczerzył się w uśmiechu, ze swoim dawnym, beztroskim błyskiem w oku. Musiałem zrobić spłoszoną minę, bo podniósł rękę. – Nie w naszym szpitalu, oczywiście. Tamten zniknął na zawsze. W nowym. O wiele przyjemniejszym niż stary Western State. Rozejrzyj się, Mewa.

Powoli obróciłem głowę najpierw w prawo, potem w lewo. Leżałem na solidnym łóżku, na skórze czułem dotyk czystej pościeli. Z kroplówki jakaś ciecz kapała do igły wkłutej w moje ramię; byłem ubrany w zieloną, szpitalną piżamę. Na ścianie naprzeciwko wisiał duży, kolorowy obraz białej żaglówki, pchanej wiatrem przez skrzące się wody zatoki w piękny, letni dzień. Obok, na wysięgniku stał wyłączony telewizor. Odkryłem, że mój pokój ma małe okno, za którym zobaczyłem matowo-błękitne niebo z kilkoma strzępkami chmur. Jak na obrazie.

– Widzisz? – Peter machnął lekko ręką. – Niczego sobie.

– Tak – przyznałem. – Całkiem nieźle.

Strażak siedział na krawędzi łóżka, przy moich stopach. Ogarnąłem go spojrzeniem. Wyglądał inaczej, niż kiedy ostatni raz widziałem go w moim mieszkaniu – wtedy ciało odpadało od kości, krew spływała po twarzy, a brud szpecił uśmiech. Teraz Peter miał na sobie niebieski kombinezon, który przypomniał mi o dniu naszego pierwszego spotkania pod gabinetem Gulptilila, i tę samą czerwoną czapkę Red Soksów, zsuniętą na tył głowy.

118
{"b":"109922","o":1}