Peter zawahał się; przyszła mu do głowy jedna, dwie, a może tuzin rzeczy, które mógłby powiedzieć, ale nie powiedział żadnej. Skinął głową kardynałowi. Dostojnik odkłonił się, ale bez uśmiechu; zaczerwieniona twarz kapłana zastygła w zaciętym grymasie, który powiedział Peterowi, że stąpa po bardzo wąskim skraju głębokiej przepaści.
Korytarz na parterze budynku Amherst był pełen pacjentów i gwaru ludzi mówiących do innych i do siebie. Tylko kiedy działo się coś niecodziennego, wszyscy milkli albo wydawali mimowolne odgłosy. Każda zmiana zawsze była niebezpieczna, pomyślał Francis. Przerażała go świadomość, że coraz bardziej przyzwyczaja się do egzystencji w Western State. Normalny człowiek, mówił sobie, przystosowuje się do zmian i lubi oryginalność. Przyrzekł sobie, że z radością będzie witał każdą nową rzecz i postara się zwalczać rutynę. Nawet jego głosy wtórowały mu w duchu, jakby one też dostrzegały niebezpieczeństwo stopienia się w jedną masę z innymi na korytarzu.
Kiedy jednak Francis to sobie obiecywał, zapadła nagła cisza. Gwar milkł jak fala cofająca się od plaży. Kiedy chłopak podniósł głowę, dostrzegł powód: Mały Czarny prowadził środkiem korytarza trzech mężczyzn, prosto do sali sypialnej. Francis rozpoznał potężnego niedorozwiniętego, który bez trudu niósł w obu rękach swoją skrzynkę spod łóżka, a pod pachą szmacianą lalkę. Miał otarcie na czole i lekko spuchniętą wargę, ale uśmiechał się krzywo do każdego, kto napotkał jego spojrzenie. Pochrząkiwał, jakby pozdrawiał mijanych ludzi, i truchtał za Małym Czarnym.
Drugi mężczyzna był szczupły i o wiele starszy, miał okulary i rzadkie, cienkie siwe włosy. Stąpał lekko jak tancerz; idąc, kręcił piruety, jakby występował w balecie. Trzeci, z ciężkimi powiekami, tuż przed wiekiem średnim i tuż za młodością, miał szerokie ramiona, ciemne włosy i krępą budowę ciała. Szedł ciężko, z trudem nadążając za upośledzonym i Tancerzem. Katon, pomyślał w pierwszej chwili Francis. Albo prawie. Ale potem, kiedy przyjrzał się uważniej, zobaczył, że mężczyzna ostrożnie rozgląda się na boki, przepatrując morze pacjentów rozstępujące się przed Małym Czarnym. Zmrużył czarne oczy, jakby nie zadowalało go to, co widział, a kąciki jego ust uniosły się jak u warczącego psa. Francis natychmiast zmienił swoją diagnozę. Stwierdził, że tego człowieka należy obchodzić szerokim łukiem. Mężczyzna niósł kartonowe pudło ze skromnym dobytkiem.
Francis zobaczył, że Lucy wychodzi ze swojego gabinetu i zatrzymuje się, obserwując idącą do dormitorium grupkę. Zauważył, że Mały Czarny skinął jej lekko głową, jakby na znak, że sprowokowane przez nią zamieszanie się powiodło i wymusiło przeniesienie kilku mężczyzn z jednego dormitorium do drugiego.
Lucy podeszła do Francisa.
– Mewa – szepnęła pospiesznie. – Idź za nimi i dopilnuj, żeby nasz chłopak dostał łóżko, na którym ty i Peter będziecie mogli mieć na niego oko.
Francis kiwnął głową, chciał powiedzieć, że upośledzony nie był człowiekiem, którego powinni obserwować, ale tego nie zrobił. Oderwał się od ściany i ruszył korytarzem, gdzie z powrotem rozległ się gwar stłumionych rozmów.
Kleo stała przy dyżurce i uważnie przyglądała się każdemu z trzech mijających ją mężczyzn. Widać było, że jej mózg intensywnie pracuje; zmarszczyła czoło i wskazała ręką oddalających się obcych. Wyglądała, jakby w nich mierzyła, potem nagle krzyknęła głośno, niemal histerycznie:
– Nie chcemy was tu!
Ale żaden z mężczyzn się nie obejrzał, nie zmylił kroku ani nie okazał nawet przez sekundę, że usłyszał i zrozumiał jej słowa.
Kleo sapnęła z oburzeniem i machnęła lekceważąco ręką. Francis minął ją pospiesznie, starając się nadążyć za Małym Czarnym.
Kiedy wszedł do sali sypialnej, zobaczył, że upośledzony mężczyzna dostał dawne łóżko Chudego, a pozostałym przydzielono posłania pod ścianą. Mały Czarny nadzorował słanie łóżek i chowanie rzeczy osobistych, potem oprowadził całą trójkę po ich nowym domu, czyli pokazał łazienkę, szpitalny regulamin – pewnie taki sam, pomyślał Francis, jak w dormitorium, z którego przyszli – i poinformował, że za kilka minut będzie obiad. Wzruszył ramionami i wyszedł, zatrzymując się tylko na chwilę przy Francisie.
– Przekaż pannie Jones, że w Williams była cholerna bijatyka. Facet, którego wkurzyła, rzucił się na tego dużego. Z trudem go odciągnęliśmy, tamta dwójka załapała się przypadkiem. Sukinsyn posiedzi kilka dni w izolatce, pod obserwacją. Pewnie dostanie zastrzyki na uspokojenie. Powiedz jej, że wszystko poszło tak, jak podejrzewała, tyle tylko że pacjenci z Williams są wytrąceni z równowagi i pewnie minie kilka dni, zanim na dobre się uspokoją. – Cmoknął, pokręcił głową i zostawił Francisa samego z trójką nowych.
Wielki, upośledzony mężczyzna usiadł na łóżku i przytulił lalkę. Potem zaczął się kołysać w przód i w tył z uśmiechem na twarzy, jakby powoli przyswajał nowe otoczenie. Tancerz wykonał krótki obrót, podszedł do zakratowanego okna i zapatrzył się w dogasające popołudnie.
Ale trzeci mężczyzna, ten krępy, wypatrzył Francisa i natychmiast zesztywniał. Wzdrygnął się. Potem wstał, oskarżycielsko wycelował we Francisa palec i szybko ruszył w stronę chłopaka, wymijając łóżka. Stanął z Francisem twarzą w twarz, sycząc z wściekłości.
– To musisz być ty – wykrztusił szeptem, ale przepełnionym okropnym, cichym trzaskiem gniewu. – To musisz być ty! To ty mnie szukasz, tak?
Francis nie odpowiedział, tylko przywarł do ściany. Mężczyzna podniósł pięść i wcisnął mu ją pod brodę. Jego oczy błyszczały furią wężowy syk wypowiadanych słów wypełniał przestrzeń jak ostrzegawczy grzechot grzechotnika.
– Bo to ja jestem tym, którego szukasz – wysylabizował. Potem, z nonszalanckim uśmiechem, odepchnął Francisa i wyszedł na korytarz.
Rozdział 22
Ale ja wiedziałem, prawde? Może nie od razu w tamtej chwili, ale już niedługo potem. Początkowo byłem zaskoczony tym, z jaką pasją ciśnięto mi w twarz to wyznanie. Czułem, że coś we mnie drży, a wszystkie głosy wykrzykiwały ostrzeżenia i obawy, sprzeczne polecenia, żeby się schować i żeby za nim iść, ale przede wszystkim, żeby zwracać uwagę na to, co rozumiałem. Czyli oczywiście na to, że to nie miało sensu. Dlaczego anioł miałby po prostu do mnie podejść i zdradzić swoją obecność, skoro zrobił tak dużo, żeby ukryć własną tożsamość? A jeśli krępy mężczyzna nie był aniołem, dlaczego powiedział, że jest?
Pełen złych przeczuć, targany pytaniami i wątpliwościami, wziąłem głęboki oddech, uspokoiłem nerwy i wyszedłem szybkim krokiem z dormitorium, zamierzając śledzić krępego mężczyznę na korytarzu. Obserwowałem go, jak przystaje, zamaszyście zapała papierosa, potem podnosi wzrok i ocenia nowy świat, do którego go przeniesiono. Doszedłem do wniosku, że budynki znacznie się od siebie różniły. Co prawda architektura była podobna, korytarze i gabinety, świetlica, stołówka, sale sypialne, schowki, klatki schodowe, izolatki na górze, wszystko to rozmieszczono według jednego wzoru, może z niewielkimi różnicami w projekcie. Ale to nie był prawdziwy teren każdego budynku. Kontury i topografię określała różnorodność zawartego w nim szaleństwa. I to właśnie oceniał nowo przybyły. Zauważyłem jeszcze jeden błysk jego oczu i zrozumiałem, że ten mężczyzna zawsze znajduje się na skraju wybuchu. Nie panował nad wściekłością, krążącą w jego żyłach i walczącą o lepsze z haldolem, proliksyną czy tym, co mu akurat podawano. Nasze ciała były polami bitew między armiami psychoz i narkotyków, ścierających się o każdy z centymetrów powierzchni, a krępy mężczyzna wydawał się ofiarą tej wojny tak samo jak my wszyscy.
Nie sądziłem, by był nią anioł.
Zobaczyłem, że krępy odpycha niedołężnego starca. Chudy i słaby pacjent zatoczył się, prawie upadł i zalał się łzami. Agresywny mężczyzna szedł dalej przed siebie, przystając tylko po to, żeby skrzywić się na widok dwóch kobiet w kącie, kołyszących na rękach lalki i śpiewających im kołysanki. Kiedy rozczochrany, potargany katon w luźnej piżamie i długim, rozwianym szlafroku zaszedł mu drogę, krępy wrzasnął na patrzącego niewidzącym wzrokiem mężczyznę, potem poszedł dalej, przyspieszając kroku, jakby nie chciał zgubić rytmu wybijanego przez wewnętrzną wściekłość. A każdy krok, który przebył, oddalał go, pomyślałem, od poszukiwanego przez nas mężczyzny. Nie umiałbym chyba wyjaśnić, dlaczego, ale byłem o tym coraz bardziej przekonany, im dalej szedłem za tamtym brutalem. Oczyma wyobraźni widziałem dokładnie, jak krępy mężczyzna, kiedy wybuchła zaaranżowana przez Lucy bijatyka w Williams, natychmiast włączył się do wymiany ciosów i za to został przeniesiony do Amherst, jako załącznik do całego zajścia. Nie był typem człowieka, który siedziałby skulony pod ścianą i patrzył na rozwój konfliktu. On reagował odruchowo, natychmiast rzucał się w sam środek starcia, nieważne, jaka była jego przyczyna ani kto walczył z kim. Po prostu lubił się bić, bo dzięki temu mógł rozładować dręczące go impulsy i zatracić się we wściekłej wymianie razów. A potem, kiedy wstawał zakrwawiony, jego szaleństwo nie pozwalało mu zastanawiać się, dlaczego postąpił tak, a nie inaczej.