W każdym słowie widział trochę siebie. Był inny, ale też taki sam.
Przeczytał akta raz, potem drugi, cały czas świadom, że Lucy uważnie przygląda się jego twarzy, badając reakcję na każde słowo.
Po chwili przygryzł wargę. Dłonie mu lekko drżały. Miał wrażenie, że wszystko wokół niego wiruje, jakby słowa na papierze połączyły się z jego myślami i wspólnymi siłami zakręciły mu w głowie. Poczuł nadciągające niebezpieczeństwo; odetchnął gwałtownie, potem odsunął się od teczki i pchnął ją po biurku do Lucy.
– I co, Francis? – spytała.
– Właściwie nic.
– Nic ci się nie rzuciło w oczy?
Chłopak pokręcił głową. Ale Lucy widziała, że kłamał. Uświadomiła sobie, że coś wymyślił. Nie chciał tylko powiedzieć, co.
Próbowałem sobie przypomnieć: co wystraszyło mnie najbardziej?
W gabinecie Lucy zaczynałem widzieć różne rzeczy. To nie były halucynacje jak te, które dzwoniły mi w uszach i rozbrzmiewały echem w głowie. Te znałem i chociaż bywały drażniące, trudne i przez nie nazwano mnie szalonym, byłem do nich przyzwyczajony, do ich żądań, obaw, rozkazów. W końcu towarzyszyły mi od dzieciństwa. Ale w tamtej chwili przeraziło mnie to, czego dowiedziałem się o aniele. Kim mógł być. Jak mógł myśleć. Peter i Lucy odbierali to inaczej. Rozumieli, że anioł był ich przeciwnikiem. Przestępcą. Celem. Kimś, kto się przed nimi ukrywał i kogo musieli odnaleźć. Polowali już wcześniej na ludzi, łapali ich i stawiali przed sądem, więc ich śledztwo stało w innym kontekście niż to, co nagle mnie otoczyło. W tamtych chwilach zacząłem widzieć w aniele kogoś podobnego do mnie. Tyle że o wiele gorszego. Poczynił pewne kroki i po raz pierwszy wtedy uwierzyłem, że jestem w stanie je powtórzyć.
Chciałem uciekać. Głośny chór we mnie wołał, że nie dzieje się nic dobrego. Ostrzegały, żebym zwiewał byle dalej i gdzieś się schował, bo zginę.
Ale jak uciec? Szpital był zamknięty. Mury wysokie. Bramy mocne. Poza tym ucieczkę uniemożliwiała mi choroba.
Jak mogłem odwrócić się plecami do jedynych dwojga ludzi, którzy uznali mnie za kogoś wartościowego?
– Właśnie, Francis. Nie mogłeś.
Spełzłem po ścianie i skuliłem się w rogu pokoju, wpatrzony w swoje słowa, kiedy usłyszałem Petera. Zalała mnie fala ulgi; odwróciłem się, szukając przyjaciela.
– Peter? Wróciłeś?
– Nigdy stąd nie odszedłem.
– Anioł tu był. Czułem go.
– On wróci. Jest blisko, Francis. Będzie jeszcze bliżej.
– Robi to, co robił wtedy.
– Wiem, Mewa. Ale tym razem jesteś gotowy na jego przyjęcie. Wiem, że jesteś.
– Pomóż mi, Peter – szepnąłem. Czułem łzy rozkwitające w gardle.
– Och, Mewa, tym razem to twoja walka.
– Boję się, Peter.
– Oczywiście. Oczywiście – powiedział łagodnie. – To nie znaczy jednak, że sprawa jest beznadziejna. Musisz tylko być ostrożny. Tak jak wtedy. I nic się nie zmieniło. Za pierwszym razem to twoja ostrożność okazała się najważniejsza, prawda?
Siedziałem w rogu, rozglądając się po pokoju. Musiał mnie zobaczyć, bo kiedy go wypatrzyłem, opartego o ścianę naprzeciw mnie, pomachał mi ręką i wyszczerzył się w znajomym uśmiechu. Miał na sobie jaskrawo-pomarańczowy kombinezon, wyblakły od długiego używania, podarty i brudny. W rękach trzymał lśniący srebrny kask, a na twarzy widniały smugi sadzy, popiołu i strugi potu. Zaśmiał się krótko, machnął ręką i pokręcił głową.
– Przepraszam za swój wygląd, Mewa.
Wydawał się trochę starszy, niż go pamiętałem, a za jego uśmiechem zobaczyłem ostre ślady cierpienia i kłopotów.
– Wszystko w porządku, Peter? – spytałem.
– Oczywiście, Francis. Po prostu sporo przeszedłem. Ty też. Zawsze nosimy ubrania, w jakie ubiera nas los, prawda, Mewa? Nic się pod tym względem nie zmieniło.
Odwrócił się do ściany i przebiegł wzrokiem po kolumnach słów. Pokiwał głową.
– Robisz postępy - zauważył.
– Nie wiem – odparłem. – Mam wrażenie, że od każdego zapisanego słowa w pokoju robi się ciemniej.
Westchnął, jakby chciał powiedzieć, że to przewidział.
– Mamy za sobą dużo ciemności, co, Francis? A przez część przechodziliśmy razem. O tym właśnie piszesz. Pamiętaj tylko, wtedy byliśmy z tobą i teraz też jesteśmy. Możesz o tym pamiętać, Mewa?
– Spróbuję.
– Tamtego dnia sprawy trochę się skomplikowały, co?
– Tak. Dla nas obu. A przez to też dla Lucy.
– Opowiedz to wszystko, Francis – zachęcił Peter.
Spojrzałem na ścianę i zobaczyłem, w którym miejscu przerwałem. Kiedy się odwróciłem z powrotem do Petera, on już zniknął.
Rozdział 20
To Peter zaproponował, żeby Lucy ruszyła w dwie różne strony. Po pierwsze, nalegał, żeby dalej przesłuchiwać pacjentów. Było niezwykle ważne, powiedział, żeby nikt, ani pacjenci, ani personel, nie wiedział, że znaleziono jakieś dowody, bo na razie niewiele wskazywały. Gdyby jednak ta wiadomość wydostała się na zewnątrz, straciliby kontrolę nad sytuacją. To produkt uboczny niestabilności świata szpitala psychiatrycznego, dodał. Nie można było przewidzieć, jaki niepokój czy nawet panikę wywołałoby to wśród delikatnych osobowości pacjentów. A zatem zakrwawioną koszulkę należało zostawić pod łóżkiem i nie wolno było angażować żadnych sił zewnętrznych, zwłaszcza policji, która aresztowała Chudego, nawet jeśli w ten sposób ryzykowało się utratę cennego materiału dowodowego. Poza tym, zauważył Peter, mieszkańcy Amherst już przywykli do stałego napływu pacjentów z innych budynków, przyprowadzanych przez Dużego Czarnego na przesłuchania u Lucy, i to przyzwyczajenie można było obrócić na swoją korzyść. Druga propozycja Petera okazała się trochę trudniejsza do wykonania.
– Musimy – powiedział cicho do Lucy – przenieść tego wielkoluda razem z jego rzeczami do Amherst, i to tak, żeby za bardzo nie zwracać niczyjej uwagi.
Lucy się zgodziła. Stali nieruchomo na korytarzu wśród popołudniowego zamieszania oraz ruchu pacjentów spieszących na sesje terapeutyczne i zajęcia praktyczne. W powietrzu wisiała codzienna mgiełka papierosowego dymu, a tupot stóp mieszał się z gwarem. Peter, Lucy i Francis wydawali się jedynymi ludźmi, którzy się nie poruszali. Zamieszanie opływało ich jak szybki nurt strumienia kamieni.
– Dobrze – zgodziła się Lucy. – Należy obserwować tego mężczyznę. Co dalej?
– Nie wiem – odparł Peter. – To nasz jedyny podejrzany, zresztą Mewa nie uważa go nawet za takiego, pod czym ja się chyba podpisuję. Ale jego rolę w ogólnym układzie rzeczy musimy dopiero odkryć. A możemy to zrobić tylko…
– … Mając go pod ręką i na oku. Tak. Masz rację – powiedziała Lucy. Potem uniosła brew, jakby przyszedł jej do głowy jakiś pomysł. – Chyba już wiem, co dalej. Muszę załatwić kilka rzeczy.
– Ale po cichu – uprzedził Peter. – Niech nikt się nie zorientuje…
Uśmiechnęła się.
– Dam sobie radę. U prokuratora wszystko musi iść zgodnie z planem. Mniej więcej – dodała żartobliwie.
Podniosła wzrok i zobaczyła idących korytarzem braci Moses. Skinęła im głową.
– Panowie, myślę, że pora wracać do pracy. Czy mogłabym z panami zamienić po cichu słowo, zanim wróci Evans, gdziekolwiek jest…
– Rozmawia z doktorem – dokończył Mały Czarny ostrożnie. Spojrzał na Petera i machnął dłonią, co razem złożyło się na pytający gest.
Peter kiwnął głową.
– Ona wie – wyjaśnił. – Czy ktoś jeszcze…
– Powiedziałem bratu – odparł Mały Czarny. – Nikomu więcej.
Duży Czarny przysunął się bliżej.
– Nie widzi mi się, żeby tamten facet był mordercą – oznajmił z przekonaniem. – To znaczy, ledwie sam je. Lubi siedzieć i bawić się lalkami. Czasem gapi się w telewizję. On zbrodniarzem? Chyba że się bardzo wkurzy i komuś przyłoży. Silny z niego chłopak. Silniejszy niż sam wie.