Литмир - Электронная Библиотека

– Więc mnie zabij – wymamrotała sztywno. – Tak samo jak zabiłeś Krótką Blond i inne kobiety.

Nachylił się jeszcze niżej jak kochanek, który zostawia swoją partnerkę śpiącą kiedy sam wstaje wczesnym rankiem, żeby zająć się jakąś ważną sprawą.

– Nigdy nie zabiłbym cię tak jak tamte, Lucy – wycedził przez zęby. – One zginęły, żeby cię do mnie doprowadzić. Były tylko częścią planu. Ich śmierć to zwykły interes. Ważny, ale nie wyjątkowy. Gdybym chciał, żebyś zginęła jak one, mógłbym cię już zabić sto razy. Tysiąc. Pomyśl o wszystkich chwilach, kiedy byłaś sama w ciemności. A może jednak ktoś ci towarzyszył? Może stałem przy tobie, tylko po prostu o tym nie wiedziałaś. Ale zależało mi, żeby ta noc przebiegła zgodnie z moją wolą. Chciałem, żebyś to ty przyszła do mnie.

Lucy nie odpowiedziała. Miała wrażenie, że wciąga ją wir choroby i nienawiści anioła; zakręciło się jej w głowie i czuła, że z każdym obrotem słabnie uchwyt, którym trzymała się życia.

– To było tak strasznie łatwe – syczał. – Stworzyć serię morderstw, na które rzuci się młoda, zapalczywa pani prokurator. Po prostu nie przypuszczałaś, że tamte nie znaczyły nic, a ty znaczysz wszystko, prawda, Lucy?

W odpowiedzi tylko jęknęła.

Z korytarza dobiegł zgrzyt rozdzieranych drzwi. Anioł się wyprostował i spojrzał w tamtą stronę, penetrując wzrokiem ciemność. Lucy wiedziała, że w tej chwili zawahania jej życie zawisło na włosku. Anioł pragnął długich minut w ciszy nocy, żeby rozkoszować się śmiercią swojej ofiary. Wszystko to sobie wyobraził, od tego, jak ją podszedł, do tego, jak zaatakował, i co stanie się potem. Wyobrażał sobie każde słowo, każdy dotyk, każde cięcie na jej strasznej drodze do śmierci. Halucynacje panowały nad jego umysłem nieustannie, od przebudzenia do zaśnięcia. To sprawiało, że był potężny, nieustraszony, to czyniło z niego skrytobójcę. Całe jego istnienie zmierzało do tego punktu w czasie. Ale okazało się, że nie wszystko idzie tak, jak to sobie w myślach udoskonalał, dzień po dniu, planując, przewidując, przeczuwając rozkosz zadawanej śmierci. Lucy czuła, że cały się spiął, rozdarty sprzecznością tego, co rzeczywiste, i tego, co sobie wymarzył. Mogła tylko mieć nadzieję, że rzeczywistość przeważy. Nie wiedziała, czy starczy na to czasu.

A potem usłyszała dźwięki przebijające się przez wszechogarniającą grozę. Dobiegały z piętra wyżej: trzaśniecie drzwiami, tupot stóp na betonowych schodach. Hasło „Apollo!” spełniło swoje zadanie.

Anioł ryknął. Jego wrzask poniósł się echem po korytarzu.

– A więc dzisiaj Lucy ma szczęście – wyszeptał jej prosto do ucha. – Wielkie szczęście. Nie mogę chyba zostać tu dłużej. Ale przyjdę po ciebie innej nocy, kiedy będziesz się tego najmniej spodziewać. Kiedy wszystkie twoje przygotowania okażą się nic niewarte, wtedy zjawię się przy tobie. Możesz się zbroić, pilnować, izolować. Przeprowadź się na opuszczoną wyspę albo do głuchej dziczy. Ale wcześniej czy później, Lucy, znajdę cię. Wtedy dokończymy. – Znów zesztywniał w wyraźnym wahaniu. Potem nachylił się i dodał: – Nigdy nie wyłączaj światła, Lucy. Nie kładź się sama w ciemności. Bo lata nic dla mnie nie znaczą. Któregoś dnia po ciebie wrócę.

Odetchnęła gwałtownie, przerażona głębią jego obsesji.

Zaczął z niej schodzić, jak jeździec z konia.

– Kiedyś zostawiłem coś, co miało ci przypominać o mnie za każdym razem, kiedy spojrzysz w lustro – dodał zimno. – Teraz będziesz pamiętała o naszym spotkaniu z każdym krokiem.

Wbił ostrze w jej prawe kolano i brutalnie zakręcił nożem. Lucy wrzasnęła, kiedy paraliżujący ból przeszył wszystkie ścięgna i mięśnie. Ogarnęła ją czarna fala nieprzytomności; opadła na podłogę, niejasno tylko świadoma, że została sama. Anioł zostawił ją pobitą, ranną, krwawiącą, ledwie żywą i prawdopodobnie okaleczoną, z obietnicą czegoś o wiele gorszego.

Metal drzwi jęknął po raz ostatni i między framugą a blachą pojawiła się ciemna szpara. Francis zobaczył przez nią korytarz ziejący czernią. Upośledzony mężczyzna nagle się wyprostował i rzucił prowizoryczny łom na podłogę. Odsunął Petera, potem cofnął się o kilka kroków. Opuścił głowę, jak byk na arenie, rozwścieczony przez matadora, i zaszarżował nagle do przodu, wydając z siebie głośny okrzyk. Rzucił się na drzwi, które z hukiem trochę ustąpiły. Mężczyzna zachwiał się, potrząsnął głową; dyszał, a spod jego włosów zaczęła wypływać cienka strużka krwi. Znów się cofnął, potrząsnął głową, spiął – twarz zastygła mu w żelazną maskę uporu – potem ryknął z furią i jeszcze raz zaszarżował na drzwi. Tym razem otworzyły się z łoskotem, a upośledzony runął na podłogę korytarza i przejechał kawałek, zanim się zatrzymał.

Peter i Francis skoczyli naprzód. Za nimi pobiegła reszta wariatów, gnanych energią chwili, zostawiających za sobą większą część swojego szaleństwa, kiedy jasna stała się potrzeba działania. Napoleon stał na czele, wymachując ręką, jakby trzymał w niej szablę.

– Naprzód! Do ataku! – krzyczał.

Gazeciarz mówił coś o jutrzejszych nagłówkach i swojej roli w artykule. Pędzący klin mężczyzn, skupionych na jednym celu, wbił się w korytarz.

W chwilowym zamieszaniu Francis zobaczył, że upośledzony olbrzym wstaje, otrzepuje się, potem spokojnie wraca do sali, z twarzą w wieńcu blasku chwały. Francis dostrzegł jeszcze, jak wielkolud siada na łóżku, bierze w ramiona szmacianą lalkę, a po chwili odwraca się i mierzy wzrokiem zniszczone drzwi z wyrazem dogłębnej satysfakcji na twarzy.

Peter pędził w stronę dyżurki, najszybciej jak mógł. Lampka na biurku dawała słaby poblask; w jego świetle Francis dostrzegł rozciągniętą na podłodze postać. Natychmiast pobiegł w tamtą stronę, tupiąc głośno, wybijając stopami alarmowy werbel. W tej samej chwili bracia Moses wpadli na korytarz przez drzwi po przeciwnej stronie. Kiedy przebiegli obok dormitorium kobiet, zaczęły się stamtąd dobywać krzyki, piskliwe wołania, wdzierające się w symfonię zamętu i paniki, z allegro strachu przed nieznanym.

Peter rzucił się do Lucy. Francis zawahał się przez ułamek chwili, przerażony, że przybiegli za późno. Potem jednak, mimo jazgotu, jaki ogarnął nagle cały budynek, usłyszał jęk bólu.

– Jezu! – mruknął Peter. – Mocno oberwała.

Złapał i przytulił jej dłoń, próbując wymyślić, co ma robić. Spojrzał na Francisa, potem na braci Moses, którzy przybiegli bez tchu do dyżurki.

– Musimy sprowadzić pomoc – powiedział.

Mały Czarny kiwnął głową, sięgnął po telefon, ale zobaczył przecięte przewody. Zamyślił się, gorączkowo omiatając spojrzeniem całą dyżurkę.

– Trzymajcie się – zawołał. – Wracam na górę wezwać pomoc.

Duży Czarny odwrócił się do Francisa; twarz pielęgniarza była maską troski i niepokoju.

– Miała dać znak przez interkom albo telefon… Usłyszeliśmy was dopiero po kilku chwilach…

Nie musiał kończyć, bo nagle wartość tych chwil znalazła się w takiej samej chwiejnej równowadze jak życie Lucy Jones.

Lucy czuła przepływające przez nią rzeki cierpienia.

W niewielkim stopniu zdawała sobie sprawę z obecności Petera, braci Moses i Francisa. Wydawało się, że wszyscy są na dalekim brzegu, do którego próbowała dotrzeć, walcząc z prądami i pływami, zmagając się z nieprzytomnością. Wiedziała, że musi powiedzieć coś ważnego, zanim całkowicie podda się cierpieniu i spadnie w zapomnienie czarnej otchłani. Przygryzła zakrwawioną wargę i wykrztusiła kilka słów przez zasłonę bólu i przez rozpacz, myśląc tylko o obietnicy, którą anioł złożył jej sekundy wcześniej.

– On tu jest – wybełkotała. – Znajdźcie go, proszę. Niech to się skończy. Nie wiedziała, czy mówi z sensem i czy ktoś ją słyszy. Nie była nawet pewna, czy słowa, ukształtowane przez wyobraźnię, w ogóle wyszły z jej ust. Przynajmniej spróbowałam, pomyślała, i z głębokim westchnieniem poddała się nieprzytomności. Nie wiedziała, czy kiedykolwiek wydostanie się z jej uwodzicielskich objęć, ale rozumiała, że przestanie czuć ból, choćby na chwilę.

112
{"b":"109922","o":1}