Литмир - Электронная Библиотека

– Lucy, cholera jasna! Zostań z nami! – Peter wrzasnął jej w twarz, ale bez większego efektu. Potem podniósł wzrok. – Zemdlała. – Przyłożył ucho do piersi Lucy, nasłuchując bicia serca. – Żyje – powiedział. – Ale…

Duży Czarny ukląkł obok pani prokurator. Natychmiast zaczął zaciskać pulsującą krwią ranę na jej kolanie.

– Niech ktoś przyniesie mi koc! – wrzasnął.

Napoleon popędził do dormitorium, żeby wypełnić polecenie. W głębi korytarza znów pojawił się biegiem Mały Czarny.

– Pomoc już jedzie – krzyknął.

Peter cofnął się o krok. Francis zobaczył, że przyjaciel patrzy w dół, i obaj zobaczyli leżący na podłodze pistolet. Wszystko wokół zaczęło się nagle dziać dla Francisa w zwolnionym tempie; zrozumiał, co mówiła Lucy i o co prosiła.

– Anioł – powiedział cicho do Petera i braci Moses. – Gdzie on jest?

To był ten moment, właśnie wtedy, kiedy wszystko, co znałem jako swój obłęd, co któregoś dnia mogło uczynić mnie normalnym, złączyło się w wielkiej, elektryzującej eksplozji. Anioł wył, jazgotał wściekle. Szarpał mnie za ramię, próbował odciągnąć od ściany, drapał, wyrywał mi z dłoni ołówek, mocował się ze mną, starał się nie dopuścić, żebym chwiejnym pismem uwiecznił to, co stało się potem. Zmagaliśmy się ze sobą, walczyliśmy zawzięcie o każde słowo. Wiedziałem, że chce mi przeszkodzić, zobaczyć, jak zwijam się w kłębek i padam trupem, poddaję się tuż przed metą, kilka kroków przed końcem.

Walczyłem, resztką sił wodziłem ołówkiem po coraz mniejszej czystej powierzchni ściany. Wrzeszczałem, kłóciłem się, krzyczałem, bliski załamania, rozsypania się na milion kawałków jak pęknięte szkło.

Peter podniósł wzrok.

– Ale gdzie…?

Peter podniósł wzrok.

– Ale gdzie…?

Francis odwrócił się, oderwał wzrok od znieruchomiałej Lucy i rozejrzał się po korytarzu. W oddali usłyszał nagle skowyt karetki; przez głowę przeszło mu szalone pytanie, czy ta sama karetka, która przywiozła go do Szpitala Western State, teraz przyjedzie po Lucy.

Rozglądał się, ale w rzeczywistości szukał sercem. Popatrzył wzdłuż korytarza, za dormitorium kobiet, w stronę klatki schodowej, gdzie powiesiła się Kleo i została okaleczona przez anioła. Francis pokręcił głową. Nie, powiedział sobie. Nie tędy. Wpadłby prosto na braci Moses. Odwrócił się i sprawdził inne trasy. Drzwi frontowe. Klatka schodowa po stronie męskiego dormitorium. Zamknął oczy. Nie przyszedłbyś tu dziś w nocy, pomyślał, gdybyś nie wiedział, że jest jakieś wyjście awaryjne. Przewidziałbyś, co może pójść źle, ale co ważniejsze, do czego przykładałeś o wiele większą wagę – wiedziałeś, że będziesz musiał zniknąć, żeby móc rozkoszować się ostatnimi chwilami życia Lucy. Nie chciałbyś się tym z nikim dzielić. A więc potrzebowałbyś ciemnego, ustronnego miejsca. Znam cię, więc zgadnę, dokąd poszedłeś.

Francis wstał i wolno podszedł do frontowych drzwi. Zamknięte na dwa zamki. Pokręcił głową. Za dużo czasu. Za duże ryzyko. Anioł musiałby wyciągnąć dwa klucze i wyjść tam, gdzie mogłaby go zobaczyć ochrona. I zamknąć za sobą drzwi, żeby nie zwrócić uwagi na swoją ucieczkę. Nie tędy, krzyknęły chórem wszystkie głosy Francisa. Ty wiesz. Widzisz. Nie rozpoznawał, czy te krzyki to zachęta, czy wyraz rozpaczy. Obrócił się i spojrzał wzdłuż korytarza w stronę wyważonych drzwi dormitorium. Znów pokręcił głową. Anioł musiałby niepostrzeżenie minąć ich wszystkich, a to było niemożliwe, nawet dla kogoś, kto uznawał, że pozostaje niewidzialny.

I wtedy Francis zobaczył.

– O co chodzi, Mewa? – spytał Peter.

– Wiem – odparł Francis.

Wycie syreny karetki stawało się coraz głośniejsze; chłopak wyobrażał sobie, że słyszy tupot stóp na chodnikach szpitala, pospiesznie zbliżający się do Amherst. Wydawało mu się, że słyszy Gulptilila, pana Złego i wszystkich innych.

Przeszedł przez korytarz i wyciągnął rękę do drzwi prowadzących do piwnicy i kanałów grzewczych.

– Tutaj – powiedział ostrożnie. I jak mag amator na dziecięcym przyjęciu otworzył drzwi, które powinny być zamknięte.

Zawahał się na szczycie schodów, rozdarty między strachem a jakimś niewysłowionym, źle pojętym poczuciem obowiązku. Nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad znaczeniem odwagi; zamiast tego zmagał się z powszednimi trudnościami, jakich nastręczało przetrwanie kolejnego dnia tak, żeby jego niepewne panowanie nad własnym życiem pozostało nienaruszone. Ale w tej sekundzie pojął, że zejście do piwnicy wymagało siły, której nigdy w sobie nie szukał. W dole goła żarówka rzucała cienie w kąty i ledwie oświetlała schody prowadzące do podziemnych magazynów. Za słabym łukiem światła rozciągała się lepka, gęsta ciemność. Francis czuł powiew stęchłego, gorącego powietrza. Cuchnęło pleśnią i starością, jakby wszystkie okropne myśli i zniszczone nadzieje całych pokoleń pacjentów, przeżywających swój obłęd na górze, przeciekły do piwnic wraz z kurzem, pajęczynami i brudem.

Podziemia szeptały o chorobie i śmierci, a Francis wiedział, stojąc na szczycie schodów, że anioł musiał się tam czuć jak u siebie.

– Na dole – powiedział. Zignorował głosy, które wykrzykiwały: Nie schodź tam!

Nagle pojawił się obok niego Peter. W prawej pięści Strażak ściskał pistolet Lucy. Chłopak nie zauważył, kiedy przyjaciel wyłuskał broń z kąta, ale był wdzięczny, że tak się stało. Peter był kiedyś żołnierzem; umiał posługiwać się bronią. W czarnej krainie, która ich przyzywała, potrzebowali wsparcia, a pistolet mógł je zapewnić. Peter przyciskał broń do biodra, chowając ją najlepiej, jak umiał.

Kiwnął głową, potem obejrzał się na Dużego Czarnego i jego brata, którzy udzielali Lucy pierwszej pomocy. Francis zobaczył, że olbrzymi pielęgniarz unosi głowę i spogląda Peterowi w oczy.

– Panie Moses… – zaczął cicho Strażak. -… Jeśli nie wrócimy za kilka minut…

Duży Czarny nie musiał odpowiadać. Opuścił tylko głowę na znak zgody. Mały Czarny nie protestował. Machnął ręką.

– Idźcie – powiedział. – Kiedy tylko zjawi się pomoc, ruszamy za wami.

Francis nie sądził, żeby którykolwiek z nich zauważył broń w ręku Petera. Odetchnął głęboko, starając się oczyścić serce i umysł ze wszystkiego oprócz myśli o znalezieniu anioła. Niepewnym krokiem ruszył w dół schodów.

Miał wrażenie, że pędy gorąca i ciemności próbują go pochwycić. Starał się poruszać bezszelestnie, ale niepewność jakby wzmagała hałasy, tak że za każdym razem, kiedy stawiał stopę na ziemi, zdawało mu się, że towarzyszy temu głęboki, niski grzmot. Peter szedł tuż za nim, popychając go lekko, jakby najważniejsza była szybkość. Może tak właśnie jest, pomyślał Francis. Może musimy dogonić anioła, zanim pochłonie go noc.

Przepastne, szerokie podziemia oświetlała zaledwie jedna żarówka. Droga przez piwnicę była istnym torem przeszkód, slalomem między kartonowymi pudłami i pustymi pojemnikami, dawno już zapomnianymi. Wszystko pokrywała gruba warstwa tłustej sadzy; Peter i Francis szli najszybciej, jak mogli między szkieletami łóżek i zatęchłymi, poplamionymi materacami. Brnęli przed siebie ścieżką przez gęstą dżunglę porzuconych przedmiotów. Wielki, czarny kocioł leżał bezużytecznie w kącie, a pojedynczy snop światła ukazywał niewyraźnie olbrzymi kanał grzewczy, przebijający ścianę i tworzący tunel, który szybko stawał się czarną dziurą.

– Tam – wskazał Francis.

Peter się zawahał.

– Skąd wiesz? – spytał. Wskazał ziejącą czerń tunelu. – Dokąd według ciebie nas to zaprowadzi?

Francis pomyślał, że odpowiedź na to pytanie jest o wiele bardziej skomplikowana niż to, o co chodziło Strażakowi.

– Wychodzi albo w innym budynku – odparł jednak – w Williams czy Harvardzie, albo prowadzi z powrotem do kotłowni. A on nie potrzebuje światła. Musi tylko iść przed siebie, bo zna drogę.

Peter kiwnął głową. Szybko analizował sytuację. Po pierwsze, nie było sposobu stwierdzić, czy anioł wie, że go ścigają, co mogło dawać im przewagę, ale wcale nie musiało. Po drugie, jakąkolwiek drogę anioł obierał podczas swoich poprzednich wypraw do Amherst, tej nocy zdecydował się pewnie na inną, bo nie był już dłużej bezpieczny w Szpitalu Western State. A więc musiał zniknąć.

113
{"b":"109922","o":1}