– Tak. Albo nie – wykrztusił Francis.
– A może ty i twój kumpel postanowiliście we dwóch złożyć tej pielęgniarce nocną wizytę, a potem sprawa wymknęła się spod kontroli. Posłuchaj, Franny, bądźmy po prostu szczerzy. Umówmy się co do jednego, dobrze?
Co do czego? – spytał z wahaniem Francis. Słyszał, jak łamie mu się głos.
– Po prostu masz mówić prawdę.
Francis pokiwał głową.
– Świetnie – detektyw ciągnął cichym, łagodnym, uwodzicielskim głosem, prawie tak, jakby każde jego słowo słyszał tylko Francis. Wydawało się, że drugi policjant i doktor Piguła wyparowali z małego pokoju, a detektyw mówił dalej, kusząco jak syrena, sprawiając, że jedyną możliwą interpretacją była jego własna. – Może ona was podpuściła. Myśleliście, że będzie bardziej towarzyska, niż się okazała. Małe nieporozumienie. To wszystko. Nie dogadaliście się. A potem sprawy wymknęły się spod kontroli. Więc tak naprawdę to był tylko wypadek. Słuchaj, Franny, nikt nie będzie miał do ciebie pretensji. Ostatecznie za coś tu jesteś. Już zostałeś zdiagnozowany jako lekko szurnięty, więc nic nowego nie odkryjemy. Teraz odgadłem, Franny?
Francis wziął głęboki oddech.
– W żadnym wypadku – odparował ostro. Przeszło mu przez myśl, że sprzeciwienie się przekonującemu detektywowi było najodważniejszą rzeczą, jaką zrobił.
Detektyw szybko wstał, pokręcił głową i zerknął na partnera. Drugi mężczyzna przeskoczył przez pokój, zdawałoby się, jednym susem, huknął pięściami w stół i nachylił się do Francisa, wrzeszcząc i całego go opluwając.
– Cholera jasna! Ty świrze! Zabiliście ją i my to wiemy! Przestań pieprzyć głupoty i mów prawdę, albo dostaniesz taki łomot, że się zesrasz!
Francis szarpnął się w tył, odsunął razem z krzesłem, ale detektyw złapał go za koszulę i pociągnął do przodu. Chwycił go za włosy i uderzył jego głową o stół. Oszołomiony Francis odbił się od blatu i poczuł na wargach krew kapiącą z nosa. Otrząsnął się, próbując odzyskać zmysły, ale zakręcił nim silny cios otwartą dłonią w policzek. Ból przeszył twarz i pękł za oczami. Francis stracił równowagę i upadł na podłogę. Kręciło mu się w głowie, był zdezorientowany. Pragnął, żeby ktoś albo coś przyszło mu na pomoc.
Detektyw złapał go, podniósł, jakby chłopak nic nie ważył, i cisnął z powrotem na krzesło.
– A teraz, do cholery, mów prawdę!
Zamachnął się, gotów znów uderzyć przesłuchiwanego, ale wstrzymał rękę, jakby czekając na odpowiedź.
Wewnętrzne głosy Francisa rozpierzchły się po ciosach. Wykrzykiwały ostrzeżenia gdzieś z głębi niego, odległe i niewyraźne. Francis czuł się trochę tak, jakby stał na samym końcu pokoju pełnego nieznajomych ludzi, mówiących różnymi językami.
– Gadaj! – wrzasnął detektyw.
Chłopak nie odpowiedział. Zamiast tego zacisnął dłonie na ramie krzesła i przygotował się na następny cios. Detektyw podniósł rękę, potem ją opuścił. Chrząknął z rezygnacją i wycofał się. Na jego miejsce podszedł pierwszy mężczyzna.
– Franny, Franny powiedział kojąco. – Dlaczego tak złościsz mojego przyjaciela? Nie możesz wyjaśnić wszystkiego dzisiaj, żebyśmy mogli iść do domu i położyć się spać? Żeby wszystko wróciło do normy? W pewnym sensie! – uśmiechnął się, mierząc wzrokiem pomieszczenie. Nachylił się do Francisa i konspiracyjnie zniżył głos. – Wiesz, co się dzieje w pokoju obok, prawda?
Francis pokręcił głową.
– Twój kumpel, ten drugi, który brał udział w dzisiejszej zabawie, właśnie cię wsypuje.
– Wsypuje mnie?
– Obwinia cię za wszystko, co się stało. Mówi tamtym detektywom, że to był twój pomysł i że to ty gwałciłeś i mordowałeś, a on tylko patrzył. Próbował cię powstrzymać, ale ty nie chciałeś go słuchać. Zwala na ciebie winę za cały ten żałosny bałagan.
Francis przemyślał to, potem pokręcił głową. Sugestia detektywa była równie nieprawdopodobna i szalona, jak wszystko inne, co wydarzyło się tej nocy. Przesunął językiem po wargach i pod słonym smakiem krwi poczuł opuchliznę.
– Powiedziałem już, co wiem – wymamrotał.
Pierwszy detektyw się skrzywił, jakby nie mógł zaakceptować takiej odpowiedzi. Drugi podszedł bliżej i nachylił się do Francisa. Chłopak skulił ramiona w oczekiwaniu następnego ciosu, niezdolny się poruszyć ani bronić. Był całkowicie bezradny. Mocno zacisnął oczy.
Ale zanim cios spadł, skrzypnęły otwierane drzwi.
Dźwięk sprawił, że wszystko w pokoju zaczęło się dziać w dziwnym, zwolnionym tempie. Francis widział w drzwiach mundurowego policjanta i dwóch detektywów, nachylonych ku niemu w prowadzonej stłumionymi głosami rozmowie. Po chwili wymiana zdań stała się bardziej ożywiona, chociaż głosy pozostały ciche. W końcu pierwszy detektyw pokręcił głową i westchnął, prychnął cicho z obrzydzeniem i odwrócił się do Francisa.
– Hej, Franny, powiedz mi jedno: facet, który podobno cię obudził, ten, o którym mówiłeś na początku naszej pogawędki, to ten sam, który wcześniej zaatakował pielęgniarkę na kolacji? Rzucił się na nią na oczach całej zgrai?
Francis pokiwał głową.
Detektyw przewrócił oczami i zrezygnowany odrzucił głowę w tył.
– Cholera – mruknął. – Tracimy tu tylko czas. – Odwrócił się do doktora Gulptilila, wciąż kryjącego się w cieniu. – Dlaczego, do diabła, nie powiedział nam pan o tym wcześniej? – spytał ze złością. – Wszyscy tu macie nierówno pod sufitem?
Piguła nie odpowiedział.
– Cholera, coś jeszcze bardzo istotnego pan przemilczał, doktorze?
Piguła potrząsnął głową.
– Jasne – prychnął sarkastycznie detektyw. Wskazał Francisa. – Bierzemy go.
Mundurowy wypchnął chłopaka na korytarz. Francis zerknął w lewo. Z sąsiedniego pomieszczenia wychodziła inna grupa policjantów z Peterem Strażakiem. Peter miał czerwone, spore otarcie pod prawym okiem, ale dumnie i gniewnie patrzył przed siebie, jakby wszystkich policjantów miał w pogardzie. Francis żałował, że sam nie umie zachowywać się tak stanowczo. Pierwszy detektyw złapał go nagle za ramię i lekko odwrócił, żeby chłopak mógł zobaczyć Chudego, skutego kajdankami i trzymanego przez dwóch mundurowych. Za nim, daleko na końcu korytarza, sześciu szpitalnych strażników spędziło w ciasną grupę wszystkich mieszkających w Amherst mężczyzn, z dala od miejsca, w którym technicy fotografowali i obmierzali schowek. Spomiędzy policjantów wyłoniło się dwóch sanitariuszy. Wieźli czarny worek na zwłoki na przykrytych białym prześcieradłem noszach, takich samych, na jakich Francisa przywieziono do Szpitala Western State.
Zebrani pacjenci chóralnie jęknęli na ten widok. Kilku mężczyzn zaczęło płakać, inni się odwrócili, jakby nie patrząc, mogli uniknąć zrozumienia tego, co się stało. Jeszcze inni zesztywnieli, a kilku po prostu dalej robiło to, co do tej pory, czyli machało rękami, kiwało się, tańczyło albo wpatrywało w ściany. Francis słyszał, jak coś do siebie mamrotali. Skrzydło kobiet uciszono, ale kiedy zwłoki wyjechały, pacjentki, choć zamknięte, musiały coś wyczuć, bo łomotanie do drzwi natychmiast rozpoczęło się na nowo, rozgrzmiało jak werble na wojskowym pogrzebie. Francis obejrzał się na Chudego, który z osłupieniem wpatrywał się w przejeżdżające obok niego na noszach ciało pielęgniarki. W jasnym świetle korytarza Francis zobaczył ciemne smugi bordowej krwi na jego luźnej nocnej koszuli.
– To on cię obudził, Franny? – spytał pierwszy detektyw tonem człowieka przywykłego do wydawania poleceń.
Francis kiwnął głową.
– A kiedy cię obudził, wyszliście na korytarz, gdzie znaleźliście pielęgniarkę już martwą, tak? Potem wezwaliście ochronę, zgadza się?
Francis znów przytaknął. Detektyw spojrzał na policjantów stojących obok Petera Strażaka, którzy również pokiwali głowami.
– Nasz mówi to samo – odpowiedział jeden z nich na milczące pytanie.
Chudy drżał. Miał bladą twarz, a jego dolna warga trzęsła się ze strachu.
Spojrzał na krępujące go kajdanki, potem złożył ręce jak do modlitwy. Spojrzał przez korytarz na Francisa i Petera.