Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Bardzo sprawnie pochylili się i złapali mnie za ręce. Rudzielec, który był z mojej prawej strony, wyciągnął z kieszeni kajdanki i obydwaj mi je założyli.

– Lepiej bądź spokojny, kolego – poradził rudzielec, najwyraźniej biorąc moje próby wyswobodzenia ręki z bolesnego uścisku za chęć ucieczki.

– Puść mnie – powiedziałem. – Przecież nigdzie nie uciekam…

Puścili, odstąpili o krok, przyglądając mi się. Na ich twarzach nie było żadnego niepokoju; myślę, że początkowo naprawdę obawiali się, że ich zaatakuję. Było to denerwujące. Odetchnąłem głęboko, by zapanować nad bólem ręki.

– Nie sprawi nam wiele kłopotu – odezwał się ciemniejszy. – Wygląda jak śmierć.

– Brał udział w bójce – wyjaśnił lekarz.

– Tak panu powiedział? – wysoki zaśmiał się.

Spojrzawszy na kajdanki, odkryłem, że były w równym stopniu niewygodne, co poniżające.

– Co on zrobił? – zapytał lekarz.

Odpowiedział rudzielec: – On… będzie przesłuchiwany w sprawie ataku na trenera koni wyścigowych, u którego pracował, i który jest jeszcze nieprzytomny, i na drugiego człowieka, z rozwaloną czaszką.

– Nie żyje?

– Tak nam powiedziano, doktorze. Nie byliśmy w stajni, ale mówią, że to trup. Wysłano nas z Clavering, żeby go przyprowadzić, i tam go odwozimy, bo ta stajnia jest w naszym rejonie.

– Bardzo szybko go złapaliście – skomentował lekarz.

– Tak – przyznał z zadowoleniem rudzielec. – Niezła robota. Pani stąd zatelefonowała do policji w Durham jakieś pół godziny temu i opisała go, a kiedy dostali wiadomość z Clavering o historii w stajni, ktoś połączył te dwa opisy. Przysłano nas więc tutaj. Na podjeździe stoi jego motocykl, numery rejestracyjne zgadzają się, i po sprawie.

Uniosłem głowę. Lekarz spojrzał na mnie. Stracił złudzenia. Wzruszył ramionami i powiedział zmęczonym głosem:

– Z takimi nigdy nic nie wiadomo. Wydawał się… no… nie wyglądał na zwykłego brutala. I proszę! – Odwrócił się i wziął swoją torbę.

Nagłe poczułem, że to za dużo. Pozwoliłem, by zbyt wielu ludzi mną pogardzało, i nie przeciwdziałałem temu. Doktor był tym jednym za dużo.

– Walczyłem, bo zostałem zaatakowany – krzyknąłem.

Lekarz obrócił się. Nie wiem dlaczego myślałem, że przekonanie właśnie jego jest tak szalenie ważne, ale tak mi się wtedy wydawało. Ciemny policjant uniósł brwi i wyjaśnił lekarzowi.

– Trener był jego pracodawcą, a ten bogaty człowiek, który zginął, był właścicielem koni trenowanych w stajni. Zabójstwo zgłosił koniuszy. Widział, jak Roke odjeżdżał na motocyklu i wydało mu się to dziwne, bo wyrzucono go poprzedniego dnia, poszedł więc powiedzieć o tym trenerowi i znalazł go nieprzytomnego, a tego drugiego martwego.

Doktor usłyszał już dosyć. Wyszedł z pokoju nie oglądając się. Jaki sens miało wyjaśnienie? Lepiej zrobić tak, jak mówił rudzielec, spokojnie pogodzić się z tym, z goryczą.

– No to chodźmy, kolego – powiedział ciemniejszy.

Stali znów pełni napięcia z czujnymi oczami i wrogimi twarzami.

Powoli podniosłem się. Powoli, bo byłem niebezpiecznie blisko tego, że w ogóle nie będę mógł się podnieść, a nie chciałem prosić o współczucie, którego najwyraźniej i tak nikt by mi nie okazał. Wszystko było jednak w porządku, skoro już wstałem, poczułem się lepiej, co w równym stopniu było efektem psychologicznym jak fizycznym, ponieważ byli ze mną dwaj nie tyle ogromnie groźni policjanci, ale dwaj zwykli młodzi ludzie w moim wieku wykonujący swoje obowiązki i starający się za wszelką cenę nie popełnić żadnego błędu.

Oczywiście, z nimi było zupełnie inaczej. Myślę, że podświadomie spodziewali się, iż stajenny będzie niewielkiego wzrostu, i trochę byli zaskoczeni na mój widok. Stali się wyraźnie bardziej agresywni, zdałem sobie sprawę, że w tych akurat okolicznościach, w moim czarnym stroju wydawałem się im pewnie, jak to kiedyś określił Terence, trochę niebezpieczny i trudny do opanowania.

Wydawało mi się, że nie ma większego sensu, żebym był jeszcze bardziej maltretowany, zwłaszcza przez prawo, jeżeli można było tego uniknąć.

– Słuchajcie – westchnąłem ciężko. – Tak jak mówicie, nie będę wam sprawiał kłopotu.

Chyba jednak powiedziano im, że mają przywieźć kogoś, kto wpadł w szał, rozwalił głowę facetowi, toteż nie zamierzali ryzykować. Rudzielec złapał mnie mocno za prawą rękę powyżej łokcia i pchnął w stronę drzwi, a na korytarzu natychmiast drugi złapał mnie za lewą rękę. Wzdłuż korytarza stały niewielkie grupki rozmawiających dziewcząt. Zatrzymałem się. Policjanci popchnęli mnie. A dziewczęta przyglądały się.

Stare powiedzenie o pragnieniu, by nagle zapadła się ziemia, nabrało dla mnie nowego, bliskiego znaczenia. Odrobina godności, jaka jeszcze we mnie została, buntowała się przeciwko wystawianiu mnie na widok publiczny jako więźnia, i to w obecności tylu inteligentnych i przystojnych młodych kobiet. Były w nieodpowiednim wieku. Nieodpowiedniej płci. Zniósłbym to lepiej, gdyby byli to mężczyźni.

Nie było jednak łatwego wyjścia. Droga od pokoju Elinor do drzwi wyjściowych była długa, wzdłuż krętych korytarzy, dwa piętra w dół po schodach, a każdy mój krok obserwowały zaciekawione kobiece oczy.

Było to przeżycie, którego nie można zapomnieć. Było zbyt głębokie. A może, myślałem żałośnie, da się przyzwyczaić nawet do tego, że jest się popychanym w kajdankach, jeżeli tylko zdarza się to wystarczająco często. Jeżeli człowiek się do tego przyzwyczai, może nie zwraca już na to uwagi… To byłoby pocieszające.

Udało mi się przynajmniej nie potykać się, nawet na schodach, więc chociaż tyle zostało ocalone z kompletnej ruiny. Jednak w porównaniu z tą drogą samochód policyjny, do którego zostałem wepchnięty, wydawał się rajem.

Siedziałem na przednim siedzeniu, między policjantami. Prowadził ciemniejszy.

– No no – powiedział przesuwając czapkę na tył głowy – tyle dziewczyn… – Rumienił się pod ich wzrokiem, na jego skroniach lśniły kropelki potu.

– Ten jest twardy – rzekł rudzielec wycierając szyję białą chusteczką. Siedział przy drzwiach i przyglądał mi się. – Nawet nie drgnął.

Patrzyłem przed siebie na mijane światła Durham i myślałem o tym, jak niewiele można wywnioskować na podstawie fizjonomii. To przejście było torturą. Jeżeli nie pokazałem tego po sobie, to pewnie dlatego, że miałem już całe miesiące praktyki w ukrywaniu moich uczuć i myśli, stawało się to zakorzenionym przyzwyczajeniem. Wydawało mi się – i słusznie – że jeśli wytrwam przy tym przyzwyczajeniu, to w najbliższym czasie ono właśnie doda mi siły.

Resztę drogi spędziłem na rozmyślaniach, że wpakowałem się w paskudną sytuację i spędzę bardzo niemiłe chwile próbując się z niej wyplątać. Naprawdę zabiłem Adamsa. Trudno było się tego wyprzeć, czy zapomnieć o tym. I nikt nie będzie widział we mnie uczciwego obywatela, tylko podłego mordercę, który próbuje wszelkich możliwych uników, by uniknąć konsekwencji swojego czynu. Będę oceniany na podstawie pozorów, które nie były najlepsze. Na to nie ma żadnej rady. W końcu przetrwałem osiem tygodni u Humbera jedynie dlatego, że wyglądałem jak męt. Pozory, które zmyliły Adamsa, będą równie przekonywające dla policji, czego najlepszym dowodem byli dwaj siedzący obok mnie funkcjonariusze, czujni i nieprzyjaźni.

Rudzielec ani na chwilę nie oderwał wzroku od mojej twarzy.

– Nie jest zbyt rozmowny – zauważył po dłuższym milczeniu.

– Ma dużo na głowie – zgodził się szyderczo ciemniejszy.

Świadomość przestępczej działalności Adamsa i Humbera nie przyniosła mi ulgi. Poruszyłem się niezręcznie na siedzeniu, zadzwoniły kajdanki. Pogoda ducha, z jaką w moim nowym przebraniu udawałem się do Sław, wydawała się bardzo odległa.

Przed nami były światła Clavering. Ciemniejszy policjant spojrzał na mnie z subtelnym rozbawieniem. Pojmali przestępcę. Wykonali swoje zadanie. Rudzielec znów przerwał długą ciszę, w jego głosie brzmiała nuta tej samej satysfakcji.

– Jak stąd wyjdzie, będzie dużo starszy.

55
{"b":"107671","o":1}