Ktoś zaczął wchodzić po drabinie. Sądziłem, że może to być Cecil, zataczający się po wieczornej orgii sobotniej, ale to byt Jeny. Usiadł na sąsiednim łóżku. Wyglądał na załamanego.
– Dan?
– Słucham.
– Nie było… nie było dziś dobrze w Posset, bez ciebie tam…
– Naprawdę?
– Tak. – Rozjaśnił się. – Ale kupiłem mój komiks. Poczytasz mi?
– Jutro – odparłem zmęczonym głosem.
Nastąpiła krótka cisza, kiedy próbował uporządkować myśli.
– Dan?
– Tak?
– Przykro mi jakoś.
– Z powodu?
– No, że śmiałem się z ciebie, po południu. To nie było w porządku… nie było… bo ty zabierasz mnie na swoim motocyklu i w ogóle. Ja tak lubię jechać twoim motocyklem.
– Wszystko w porządku, Jeny.
– Widzisz, wszyscy nabijali się z ciebie, i uważałem, że trzeba też, jak oni. Żeby mi pozwolili… żeby pozwolili mi iść z nimi do Posset.
– Rozumiem, Jeny. To nie ma znaczenia, naprawdę nie ma.
– Ty nigdy mnie nie wyśmiewałeś, jak coś zrobiłem źle.
– Zapomnij o tym.
– Myślałem – ciągnął marszcząc skroń – o mojej mamie. Ona kiedyś próbowała szorować podłogi. To było w biurach. Wracała do domu zmęczona na fest. Mówiła, że szorowanie podłóg to przekleństwo. Mówiła coś, że od tego stale boli krzyż, pamiętam…
– Tak mówiła?
– Czy boli się krzyż, Dan?
– Trochę.
Skinął głową zadowolony. – Mama to wie, ta moja mama… Pogrążył się w charakterystycznym milczeniu, kołysząc się na skrzypiącym krześle. Byłem wzruszony jego przeprosinami.
– Poczytam ci twój komiks.
– Nie jesteś zbyt skonany? – zapytał skwapliwie. Potrząsnąłem głową. Wyciągnął komiks z tekturowego pudełka, w którym trzymał swoje nieliczne rzeczy, i usadowił się obok mnie, kiedy czytałem teksty w dymkach o małpie Mickey, Beryl i Peryl, Juliuszu Cheeser, Bustom Boys i innych. Przeczytaliśmy całość co najmniej dwa razy, Jerry śmiał się zadowolony i powtarzał za mną słowa. Pod koniec tygodnia będzie już większość podpisów znał na pamięć.
W końcu wyjąłem mu z ręki komiks i położyłem na łóżku.
– Jerry, które z twoich koni należą do pana Adamsa?
– Pana Adamsa?
– Tego, którego wierzchowcami ja się zajmuję. Tego, który był tu dzisiaj rano szarym jaguarem. I miał czerwoną kurtkę.
– Ach, ten pan Adams.
– A czy jest jakiś inny?
– Nie, to właśnie jest pan Adams. – Jerry wzruszył ramionami.
– Co wiesz o nim?
– Chłopak, co tu był przed tobą, miał na imię Dennis. Pan Adams go nie lubił. On się stawiał panu Adamsowi.
– Och nie – westchnąłem. Wcale nie byłem pewien, czy chcę słuchać o tym, co przydarzyło się Dennisowi.
– Nie był tu dłużej jak trzy tygodnie… – Jerry namyślał się. – Ostatnie dni ciągle się przewracał. To było śmieszne, naprawdę…
Przerwałem mu: – Który z twoich koni należy do pana Adamsa?
– Żaden z nich nie należy – odpowiedział zdecydowanie.
– Cass powiedział, że tak.
– Nie, Dan. Ja nie chcę żadnego konia pana Adamsa. – Wyglądał na zaskoczonego i przestraszonego.
– Dobrze, a do kogo należą konie, którymi się zajmujesz?
– Tak dobrze nie wiem. Z wyjątkiem oczywiście Pageanta. On należy do pana Byrda.
– To ten, z którym jeździsz na wyścigi?
– Aha, ten właśnie.
– A inne?
– No, Mickey. – Brwi Jerry’ego zmarszczyły się.
– Mickey to ten koń w boksie obok czarnego konia pana Adamsa, którym ja się zajmuję?
– Tak – uśmiechnął się promiennie, jak gdybym trafił w dziesiątkę.
– Do kogo należy Mickey?
– Nie wiem.
– Czy właściciel nigdy nie przyjeżdżał go zobaczyć?
Pokręcił głową z powątpiewaniem. Nie byłem pewny, czy mógł w ogóle pamiętać wizytę właściciela.
– A twój trzeci koń? – Jerry zajmował się tylko trzema końmi, ponieważ robił wszystko znacznie wolniej od innych.
– To Champ! – wykrzyknął triumfalnie.
– Do kogo należy?
– To jest wierzchowiec.
– Tak, ale kto jest jego właścicielem?
– Jakiś facet – Jerry naprawdę bardzo się starał. – Tłusty. Ma takie odstające uszy. – Wyciągnął swoje uszy do przodu, żeby mi pokazać.
– Znasz go dobrze?
– Dał mi dziesięć szylingów na Boże Narodzenie – Jerry uśmiechnął się szeroko.
To znaczy, pomyślałem, że Mickey należy do Adamsa, ale ani Adams, ani Humber, ani Cass nie powiedzieli o tym Jerry’emu. Wyglądało na to, że Cass wygadał się przez pomyłkę.
– Jak długo tu pracujesz, Jerry?
– Jak długo? – powtórzył niepewnie.
– Ile tygodni przed Bożym Narodzeniem tu byłeś?
Przechylił głowę na bok i zamyślił się: – Przyjechałem tu następnego dnia, jak Roversi pobili Gunnersów. Tata zabrał mnie na mecz, wiesz? Blisko naszego domu, to boisko Roversow.
Zadałem mu jeszcze parę pytań, ale nie wiedział nic dokładniejszego o tym, kiedy przyjechał do Humbera.
– Dobrze, a czy Mickey tu już był, jak przyjechałeś?
– Odkąd tu jestem, nigdy nie zajmowałem się innymi końmi. Ponieważ nie zadawałem mu już więcej pytań, spokojnie wziął komiks i zaczął znowu przeglądać obrazki. Patrzyłem na niego zastanawiając się, jak to jest, kiedy ma się taki umysł, jak bawełnianą watę, w której zbierająca się wiedza nie może zrobić żadnego wyłomu, w którym rozsądek, pamięć i świadomość niemal nie istnieją.
Uśmiechał się szczęśliwy nad obrazkami komiksu. Przyszło mi do głowy, że wcale nie było mu gorzej przez to, że był niedorozwinięty, miał dobre serce, a to, czego nie mógł zrozumieć, nie sprawiało mu bólu. Wiele przemawiać mogło za życiem na tym poziomie. Jeżeli człowiek nie zdaje sobie sprawy, że jest przedmiotem celowych upokorzeń, nie musi czynić prób, by się na nie uodpornić. Gdybym ja mial tę prostotę, życie u Humbera wydawałoby mi się znacznie łatwiejsze.
Jerry nagle uniósł głowę, zobaczył, że mu się przyglądam i obdarzył mnie ciepłym, pogodnym, ufnym uśmiechem.
– Lubię cię – powiedział i znowu zajął się komiksem.
Z dołu dobiegły chrapliwe odgłosy i na drabinie zaczęli pojawiać się inni stajenni popychając między sobą Cecila, który niezdolny był do samodzielnego poruszania się. Jerry umknął z powrotem na swoje łóżko i starannie schował komiks, a ja, podobnie jak cała reszta, owinąłem się w dwa szare koce i położyłem w butach i ubraniu na niegościnnym płótnie. Próbowałem znaleźć wygodną pozycję dla moich osłabionych kończyn, ale to mi się, niestety, nie udało.
11
Kantor był równie zimny i nieprzytulny jak osobowość Humbera, nie miął jednak ostentacyjności jego samochodu. Był to długi wąski pokój, z maleńkim oknem i drzwiami w długiej ścianie wychodzącej na podwórze. W głębi, po lewej stronie od wejścia, były drzwi od umywalni; pomieszczenie to pomalowane na biało oświetlały trzy szczelinowe okna o zamarzniętych szybach, wewnętrzne drzwi prowadziły stąd do ustępu. Znajdował się tu zlew, pokryty plastikiem stół, lodówka i dwie szafy w ścianie. W pierwszej z nich mieściły się bandaże, opatrunki i lekarstwa powszechnie używane w stajni.
Starając się nie poprzestawiać niczego, zajrzałem do każdej buteleczki, pakiecika czy puszki. O ile mogłem się zorientować, nie było tu żadnych środków stymulujących.
Natomiast w drugiej szafie pełno było stymulantów w postaci alkoholu przeznaczonego dla ludzi, imponująca kolekcja butelek, a nad nimi dobrze zaopatrzona półka pełna szkła. Dla przyjemności właścicieli, nie dla zwiększenia szybkości ich koni. Zamknąłem drzwi.
W lodówce były cztery butelki piwa, trochę mleka i dwie tacki z kostkami lodu.
Wróciłem z powrotem do kantoru.
Biurko Humbera stało pod oknem, tak że stojąc przy nim mógł patrzeć prosto na stajnię. Był to ciężki mebel, z wycięciem na kolana pośrodku, szufladami po każdej stronie, i był niemal prowokująco uporządkowany. Wprawdzie Humber byt na wyścigach w Nottingham i nie spędził tego ranka wiele czasu w swoim kantorze, ale ten porządek był stały, nie tymczasowy. Żadna z szuflad nie była zamknięta, a ich zawartość (papier listowy, formularze podatkowe, itd.) rzucała się w oczy od razu. Na biurku stał jedynie telefon, ruchoma lampa, taca z ołówkami i długopisami, i przycisk do papierów z zielonego szkła wielkości krykietowej piłki. W jego wnętrzu tkwiły zatopione bąbelki powietrza.