Czarny Wąs obrzucił mnie zniechęconym spojrzeniem, uwolnił się od uchwytu moich palców i wybiegł z baru. Ostrożnie poszedłem za nim. Rozglądał się nerwowo. Rudej nie było nigdzie widać, ale musiała odejść niedaleko wzdłuż bariery do miejsca, w którym spotkali się przedtem. I tam, dość pospiesznie, dołączył do niej Czarny Wąs. Mówił coś szybko. Ona słuchała i kiwała głową. Czarny Wąs odwrócił się i znacznie spokojniej ruszył z powrotem w stronę padoku. Kobieta poczekała, aż zniknął z oczu, wtedy powoli podeszła do trybuny klubowej i wzdłuż bariery do stoiska Bimmo Bognora. Mały człowieczek pochylił się skwapliwie, kiedy z powagą szeptała mu do ucha. Kilkakrotnie pokiwał głową, kobieta zaczęła się uśmiechać, a kiedy Bognor odwrócił się do swoich urzędników, widziałem, że również on uśmiechał się radośnie.
Nie spiesząc się przeszedłem wzdłuż stoisk bukmacherów studiując proponowane wysokości zakładów. Sparking Plug nie był faworytem, sprawiła to jego ostatnia wodna klęska, nikt nie ryzykował więcej jak pięć do jednego. W ten sposób i ja postawiłem 40 funtów – wszystkie pieniądze zarobione u Inskipa – na mojego dawnego podopiecznego, wybrawszy dobrze prosperującego, pogodnego bukmachera.
Kręcąc się w pobliżu Bimmo Bognora usłyszałem w kilka minut później, jak proponował licznym klientom zakłady 7 do 1 przeciwko Sparking Pługowi; obserwowałem, jak zgarniał ich pieniądze, przekonany, że nie będzie musiał nic wypłacić.
Wszedłem na szczyt trybuny i z uśmiechem zadowolenia obserwowałem, jak Sparking Plug rozgromił swoich przeciwników na przeszkodach i bezczelnie przyszedł do mety o dwadzieścia długości wcześniej. Żałowałem, że z tej odległości nie mogę usłyszeć opinii Bognora o wynikach.
Mój pogodny bukmacher wypłacił mi dwieście czterdzieści funtów w piątkach, nawet na mnie nie spojrzawszy. Chcąc uniknąć spotkania z Czarnym Wąsem i ewentualnych akcji odwetowych, przeszedłem na najtańsze miejsca w połowie długości toru, gdzie spędziłem aż dwadzieścia nudnych minut; wróciłem do wejścia dla koni dopiero wtedy, kiedy zaczynał się start do ostatniej gonitwy; przemknąłem się po schodach na trybunę stajennych.
Koniuszy Humbera stał blisko szczytu trybuny. Rozpychając się gwałtownie nadepnąłem mu mocno na nogę.
– Uważaj, do cholery, jak chodzisz – wykrzyknął urażony wlepiając w moją twarz parę oczu podobnych do guzików.
– Przepraszam. Masz odciski, co?
– Nie twój zasmarkany interes – odburknął, przyglądając mi się kwaśno. Pomyślałem, że na pewno mnie rozpozna przy kolejnej okazji.
Przygryzłem paznokieć kciuka.
– Nie wiesz, który z tych facetów jest koniuszym Martina Daviesa? – zapytałem.
– Tamten w czerwonym szaliku. A po co ci?
– Szukam roboty – odparłem.
Nim zdążył się odezwać, zostawiłem go przepychając się w stronę faceta w czerwonym szaliku. W tych wyścigach z jego stajni startował jeden koń. Zapytałem go więc, czy wystawiają dwa konie, a on pokręcił głową i odpowiedział, że nie.
Kątem oka dostrzegłem, że ta negatywna odpowiedź nie uszła uwagi koniuszego Humbera. Tak jak się spodziewałem, pomyślał, że pytałem o pracę i dostałem odmowę. Zadowolony, że ziarno zostało zasiane, obserwowałem gonitwę (w której koń Humbera przyszedł ostatni), po czym wyszedłem spokojnie przez ogrodzenie padoku i parking członków klubu, nie zauważony przez Czarnego Wąsa ani żądnego zemsty Bimmo Bognora.
Niedziela spędzona w moim ponurym pokoju i na spacerowaniu po pustych ulicach wystarczyła, by przekonać mnie, że nie mogę włóczyć się przez najbliższe dwa tygodnie po Newcastle nic nie robiąc; równie mało pociągająca była perspektywa samotnych świąt Bożego Narodzenia spędzonych na oglądaniu odpryskującej ze ścian farby w kolorze kawy. Miałem przecież 200 funtów wygranych u bukmachera, zapakowanych w pasie razem z resztą pieniędzy od Octobra, a konie ze stajni Humbera startowały dopiero w drugi dzień świąt na wyścigach w Stafford. W ciągu dziesięciu minut zdecydowałem, jak spędzę ten wolny czas.
W niedzielę wieczorem napisałem dla Octobra raport o systemie wywiadowczym Bimmo Bognora i o pierwszej w nocy złapałem ekspres do Londynu. W poniedziałek robiłem zakupy, a we wtorek wieczorem, w przyzwoitych nowych rzeczach, wyposażony w parę ekstrawaganckich nart firmy Kastle wpisałem się do rejestru gości wygodnego, niedużego hoteliku w zasypanej śniegiem wiosce w Dolomitach.
Dwa tygodnie spędzone we Włoszech nie miały żadnego wpływu na wyniki mojej pracy dla Octobra, ale dla mnie były bardzo istotne. Były to pierwsze prawdziwe wakacje od śmierci moich rodziców, pierwszy całkowicie beztroski, wypoczynkowy, relaksowy okres w ciągu dziewięciu lat.
Wyraźnie stawałem się młodszy. Pracowite dni na zaśnieżonych stokach i kolejne wieczory tańców z towarzyszkami narciarskich wyczynów sprawiły, że lata odpowiedzialności odpadały jak kolejne warstwy skóry, aż w końcu poczułem, że mam naprawdę 29 lat, a nie pięćdziesiąt, że jestem młodym człowiekiem, nie ojcem. Ten proces „odciążania”, rozpoczęty w momencie wyjazdu z Australii i przebiegający powoli w ciągu tygodni pracy u Inskipa, nagle wydawał się zakończony.
Otrzymałem także premię w postaci jednej z recepcjonistek, okrągłej, promiennej dziewczyny, której ciemne oczy rozbłysły na mój widok i która dzięki niewielkim perswazjom, bez większych oporów zgodziła się spędzić znaczną część nocy w moim łóżku. Nazywała mnie swoim gwiazdkowym pudełkiem czekoladek. Powiedziała, że jestem najbardziej radosnym kochankiem, jaki jej się zdarzył od bardzo dawna, i że bardzo jej się podobam. Była prawdopodobnie znacznie bardziej zepsuta niż Patty, ale równocześnie o wiele zdrowsza, toteż nie wprawiała mnie w zawstydzenie i czułem się przy niej cudownie.
W dniu wyjazdu, kiedy podarowałem jej złotą bransoletkę, ucałowała mnie i prosiła, żebym nigdy nie wracał, bo za drugim razem już nie jest tak dobrze. Taka dziewczyna była prawdziwym darem niebios dla kawalerów.
Leciałem z powrotem do Anglii w noc Bożego Narodzenia, czując się tak wspaniale jak nigdy w życiu, i gotów uporać się z najgorszym, co mogło mnie czekać u Humbera. Jak się okazało, miało mi się to bardzo przydać.
8
W drugi dzień świąt w Stafford jeden z koni startujących w pierwszej sprzedażnej gonitwie jako czwarty wziął ostatnią przeszkodę i natychmiast potem zrzucił dżokeja; złamał bariery i popędził przez trawę pośrodku toru.
Stajenny, stojący obok mnie na schodach tuż za salą ważeń, zaklął i pobiegł go łapać, ale koń galopował jak oszalały z jednego końca toru w drugi, toteż potrzebny był i stajenny, i trener, i około dziesięciu pomocników, by po kwadransie zmagań złapać go za uzdę. Obserwowałem, jak z niepokojem na twarzach prowadzili konia, niepokaźnego gniadosza, schodząc obok mnie z toru w stronę stajni wyścigowej.
Oszalałe zwierzę, ociekające potem, było najwyraźniej przerażone, pysk i nozdrza pokrywała mu piana, przewracało dziko oczami. Ciało konia przebiegały dreszcze, uszy miał położone płasko i gotów był napaść na każdego, kto się do niego zbliżył.
Zobaczyłem w programie, że koń nazywał się Superman. Nie należał do jedenastki, którą się interesowałem, ale jego wygląd i szaleńcze zachowanie w zestawieniu z faktem, że wszystko wydarzyło się właśnie w Stafford podczas biegu koni przeznaczonych na sprzedaż, przekonało mnie, że to był dwunasty koń w serii. Dwunasty i nieudany. Trudno było, jak mówił Beckett, nie zauważyć efektów działania tego, co miało dodać mu animuszu. Nigdy przedtem nie widziałem konia w takim stanie, który wydawał mi się zresztą znacznie gorszy od opisów „podekscytowanych zwycięzców”, jakie znajdowałem w wycinkach prasowych. Doszedłem do wniosku, że Superman albo dostał za dużą dawkę, albo też zareagował tak wyjątkowo na to samo, co dostały tamte konie.
Nie przyjechał do Stafford ani October, ani Beckett, ani Macclesfield. Mogłem jedynie mieć nadzieję, że podjęto obiecane przez Octobra środki ostrożności, mimo że był to drugi dzień świąt. Bez zdemaskowania mojej roli nie mogłem zapytać nikogo z pracowników toru, czy brane były próby śliny przed gonitwą, czy też wykonano inne testy, nie mogłem nalegać, by na gorąco przesłuchano dżokeja, sprawdzono niezwykłe zakłady i dokładnie zbadano, czy na ciele konia nie ma żadnych nakłuć.