To, że Superman bezpiecznie wziął wszystkie przeszkody, coraz bardziej utwierdzało mnie w przekonaniu, że stymulant zaczął działać dopiero w momencie, kiedy najeżdżał, przeskakiwał czy lądował po ostatniej przeszkodzie. Tu dopiero oszalał i zamiast zwyciężyć, zrzucił dżokeja i uciekł. Tu dopiero coś dodało mu sił, by finiszować na ostatnich czterystu metrach, na długiej prostej, która dawała czas i miejsce na wyprzedzenie prowadzących koni.
Jedynym człowiekiem na wyścigach, z którym mógłbym bezpiecznie porozmawiać, był stajenny Supermana, ale ze względu na stan konia upłynie pewnie dłuższy czas, zanim wyjdzie ze stajni. Tymczasem należało poczynić dalsze kroki w sprawie pracy u Humbera.
Przyszedłem na wyścigi nieuczesany, buty ze szpicami były nie wyczyszczone, kołnierz skórzanej kurtki postawiony, ręce trzymałem w kieszeniach, minę miałem ponurą. Wyglądałem i czułem się okropnie…
Przebieranie się rano w ubranie stajennego nie było przeżyciem miłym. Swetry śmierdziały końmi, wąskie tanie spodnie wyglądały parszywie, bielizna była szara od niedokładnego prania, a kurtka nieźle ubłocona. Ze względu na trudności z odebraniem rzeczy w pierwszy dzień świąt, przed wyjazdem zdecydowałem nie oddawać ich do prania i mimo że wkładałem je na siebie z obrzydzeniem, nie żałowałem tej decyzji. Nadawały mi wygląd człowieka staczającego się w dół.
Przebrałem się i ogoliłem w toalecie dworca lotniczego West Kensington, zaniosłem narty i ubranie do przechowalni bagażu na stacji Euston, przespałem niewygodnie dwie godziny na twardej ławce, zjadłem na śniadanie kanapki i kawę w bufecie i pojechałem specjalnym pociągiem na wyścigi w Stafford. Jeśli dalej tak pójdzie, pomyślałem kwaśno, to wkrótce paczki z moimi rzeczami rozrzucone będą po całym Londynie, bo ani przed wyjazdem, ani po powrocie nie miałem ochoty pójść do londyńskiego domu Octobra, żeby zabrać ubrania zostawione u Terence’a. Nie chciałem spotkać się z Octobrem. Lubiłem go i nie sprawiłoby mi przyjemności jego gorzkie rozczarowanie, jeżeli nie musiałem stawić mu czoła.
W drugi dzień świąt startował tylko jeden koń Humbera, dość wychudzony, w czwartym biegu z przeszkodami. Oparłem się o balustradę koło boksów i przyglądałem się, jak koniuszy zakładał mu siodło, podczas gdy Humber oparty na lasce wydawał instrukcje. Chciałem mu się dobrze przyjrzeć i to, co zobaczyłem, było w równym stopniu zachęcające – wyglądał bowiem na człowieka zdolnego do każdego świństwa – jak i zniechęcające, jeśli wzięło się pod uwagę, że będę musiał słuchać jego poleceń.
Humber ubrany był w doskonale skrojony krótki płaszcz z wielbłądziej wełny, spod którego wyglądały ciemne spodnie i nienaganne buty. Na głowie miał bardzo prosto nałożony kapelusz, na rękach czyste rękawiczki ze świńskiej skóry. Twarz miał szeroką, ale nie tłustą. Pozbawione uśmiechu oczy, ponuro zacięte usta i głębokie bruzdy biegnące od kącików nosa do podbródka nadawały tej twarzy wyraz zimnego uporu.
Stał zupełnie spokojnie, nie wykonując żadnych niepotrzebnych nerwowych ruchów, zupełne przeciwieństwo Inskipa, który nieustannie obchodził konia, sprawdzając popręgi i sprzączki, pociągając i poklepując siodło, przejeżdżając ręką po końskich nogach, niecierpliwie upewniając się po raz kolejny, że wszystko jest w porządku.
Nerwowy natomiast wydawał się stajenny Humbera, trzymający konia za uzdę. Pomyślałem, że określenie „przestraszony” nie byłoby tu zbyt mocne. Przez cały czas rzucał na Humbera podejrzliwe spojrzenia spłoszonego zwierzęcia, starał się jak tylko mógł chować przed nim po drugiej stronie konia. Był to chudy, obszarpany chłopiec, chyba szesnastoletni, i jak mi się wydawało, niemal niedorozwinięty umysłowo.
Koniuszy, mężczyzna w średnim wieku, z wielkim nosem i nieprzystępnym wyrazem twarzy, powoli sprawdził siodło i skinął na stajennego, by wyprowadził konia na padok. Humber poszedł za nim. Lekko utykał, maskując to w pewnym stopniu używaniem laski, i przemieszczał się jak czołg po prostej, oczekując, że wszyscy usuną mu się z drogi.
W ślad za nim przeszedłem do bariery padoku i obserwowałem, jak wydawał instrukcje dżokejowi, który przyglądał się wierzchowcowi ze zrozumiałym brakiem złudzeń i domagał się podwyżki. Koniuszy, a nie Humber, pomógł dżokejowi wsiąść i zdjął z konia derkę. Na trybunie stajennych celowo ustawiłem się przed koniuszymi i w chwili ciszy przed rozpoczęciem biegu obróciłem się dookoła próbując pożyczyć pieniędzy od stojącego obok mnie, nieznajomego chłopca. Zgodnie z przewidywaniami i ku mojemu zadowoleniu ów stajenny odmówił z oburzeniem i co najmniej wystarczająco głośno, by mógł go usłyszeć koniuszy Humbera. Wzruszyłem ramionami i przezwyciężyłem pokusę, by się obejrzeć i sprawdzić, czy pocisk trafił w cel.
Koń Humbera stracił energię na prostej i przyszedł przedostatni. Nikogo to zresztą nie zdziwiło.
Następnie ustawiłem się przed wejściem do stajni i czekałem na stajennego Supermana, ale wyszedł dopiero po półgodzinie, po piątej gonitwie. Szedłem za nim, jakby przypadkiem, i powiedziałem:
– Cieszę się, bracie, że nie na mnie wypadło zajmowanie się takim koniem.
Zapytał mnie, u kogo pracuję, odparłem, że u Inskipa; rozluźnił się i przyznał, że filiżanka herbaty i mała przekąska będzie nie od rzeczy po tych wszystkich wybrykach.
– Czy on zawsze jest taki podniecony po biegu? – zapytałem w połowie kanapki z serem.
– Nie. Zwykle jest cholernie zmęczony. Tym razem rozpętało się całe piekło.
– Co masz na myśli?
– No, najpierw przyszli i pobrali jakieś próby od wszystkich startujących przed biegiem. Pytam się, dlaczego przed biegiem? Tak się nie robi. Nie przed. Czy widziałeś kiedyś, żeby badali przed biegiem?
Potrząsnąłem głową przecząco.
– A stary Super zachowywał się tak jak zawsze, wyglądał, jakby nareszcie miał zamiar zająć jakieś miejsce, potem zatkał się i przyszedł ostatni. Głupi kretyn. Bez charakteru, po mojemu. Badali mu serce, ale bije O. K Czyli nie ma charakteru, to jasne. W każdym razie w ostatniej chwili zerwał się i uciekł, jakby sam diabeł go gonił. Widziałeś? Zawsze jest nerwowy, ale kiedyśmy go w końcu złapali, to chodził po ścianie. Stary był cholernie zmartwiony. Koń wyglądał, jakby coś dostał, więc stary chciał nadstawić głowy i zażądał testu dopingowego, żeby nie oskarżyli go, że dał jakiś napęd, i nie zabrali mu tej cholernej licencji. Przyszło paru weterynarzy i próbowali mu coś pobierać do analizy… To było cholernie zabawne, bo Super chciał ich porozbijać o ściany stajni… i w końcu wstrzyknęli mu coś na uspokojenie. Ale nie mam pojęcia, jak go zabierzemy do domu.
– Dawno się nim zajmujesz? – zapytałem ze współczuciem.
– Od początku sezonu. Będzie prawie cztery miesiące. Jest nerwowy klient, jak mówiłem, ale już mnie prawie polubił. O rany, mam nadzieję, że się uspokoi sam, nim ten zastrzyk przestanie działać.
– Kto zajmował się nim przed tobą? – zapytałem zdawkowo.
– W zeszłym roku był, zdaje się, w małej stajni w Devon u prywatnego trenera, który nazywa się Beaney… Tak, u Beaneya zaczynał, ale niczego tam nie osiągnął.
– Pewnie tam go zrobili nerwowym, jak go ujeżdżali – powiedziałem.
– Nie, i to jest zabawne, bo gdy powiedziałem to jednemu chłopakowi od Beaneya, kiedy się spotkaliśmy w Devon na jednym z sierpniowych wyścigów, to odparł, że chyba mówię o innym koniu, bo Superman był spokojnym poczciwcem i nie sprawiał kłopotu. Mówił, że jeżeli Superman jest nerwowy, to coś musiało się zdarzyć tego lata, kiedy nie był już u nich, a jeszcze nie trafił do nas.
– A gdzie był tamtego lata? – spytałem, podnosząc filiżankę herbaty pomarańczowego koloru.
– Nie mam pojęcia. Stary kupił go po gonitwie sprzedażnej w Ascot jako taniego konia. Myślę, że teraz znowu go sprzeda, jeśli uda mu się dostać trochę więcej, niż daje rzeźnik z jatki. Biedny stary Super. Głupia gnida… – Stajenny ponuro wpatrywał się w herbatę.
– A więc nie myślisz, że dzisiaj tak oszalał z powodu dopingu?