Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Elinor umarłaby… Ciągle jeszcze trzymałem palec na tarczy telefonu. Przekręciłem trzy razy dziewięć. Nie było odpowiedzi. Nacisnąłem widełki i spróbowałem jeszcze raz. Cisza. Linia nie działała, telefon był głuchy. Wszystko było martwe. Mickey nie żył. Stapleton nie żył, Adams nie żył… Elinor… stop, stop. Spróbowałem zebrać rozproszone myśli. Jeżeli telefon nie działa, ktoś będzie musiał pojechać do college’u Elinor i nie pozwolić jej umrzeć.

W pierwszym odruchu pomyślałem, że ja nie będę mógł tego zrobić. Ale kto? Jeżeli moje rozumowanie było słuszne, Elinor potrzebny był lekarz, i każda chwila, jaką marnowałem na znalezienie innego telefonu czy osoby, która pojechałaby za mnie do Durham, była po prostu zmniejszaniem jej szans na przeżycie. Mogłem tam dojechać w niecałe dwadzieścia minut. Telefonując z Posset nie załatwiłbym pomocy dla Elinor.

Wykonałem trzy próby włożenia klucza do zamka. Nie mogłem utrzymać klucza w prawej ręce, a lewa bardzo mi się trzęsła. Odetchnąłem głęboko, otworzyłem wreszcie drzwi, wyszedłem i zatrzasnąłem je.

Nikt mnie nie zauważył, kiedy wychodziłem przez stajnię tą samą drogą, którą przyszedłem, i kiedy podchodziłem do motocykla. Jednak po pierwszym kopnięciu motocykl nie zapalił i zza rzędu boksów wyszedł Cass, by sprawdzić, co się dzieje.

– Kto tam jest? – zawołał. – To ty, Dan? Co tu robisz? – Szedł w moją stronę.

Nadepnąłem z furią na starter. Silnik kichnął, krztusił się i zawarczał. Nacisnąłem sprzęgło i wrzuciłem bieg.

– Wracaj! – wrzeszczał Cass.

Ale ja już odwróciłem się od niego, wyjechałem z bramy i pędziłem drogą do Posset, aż spod kół tryskały kamienie.

Gaz był w prawej rączce kierownicy. Trzeba było przekręcić go do siebie, by przyspieszyć, i od siebie, by zwolnić. Normalnie to było proste. Tego wieczoru jednak było trochę inaczej: kiedy udało mi się złapać uchwyt wystarczająco mocno, by przekręcić gaz, ból mojej drętwej dotąd ręki ożył tak nagle, że omal nie spadłem z motocykla, jeszcze zanim przejechałem bramę.

Durham leżało piętnaście kilometrów na północny wschód. Dwa kilometry w dół wzgórza do Posset, jedenaście przez wrzosowiska po prostej i mało uczęszczanej drodze lokalnej, dwa przez przedmieścia. Ten ostatni fragment drogi, z ruchem, zakrętami, częstą koniecznością zmiany szybkości, będzie najtrudniejszy.

Na motocyklu utrzymywała mnie jedynie świadomość, że jeżeli spadnę, to Elinor prawdopodobnie umrze. Była to jednak jazda, której nie chciałbym powtarzać. Nie wiem, jak wiele otrzymałem uderzeń, ale chyba niewiele mniej od worka treningowego. Starałem się nie myśleć o tym i koncentrować się na aktualnej sytuacji.

Jeżeli Elinor pojechała prosto do college’u, to wkrótce po przyjeździe musiała poczuć się śpiąca. O ile potrafiłem sobie przypomnieć, jako że nigdy nie zwracałem na to specjalnej uwagi, barbiturany zaczynały działać mniej więcej po godzinie. Inaczej jednak barbiturany rozpuszczone w alkoholu. Szybciej. Pewnie od dwudziestu minut do pół godziny. Nie wiedziałem dokładnie. Dwadzieścia minut od chwili wyjazdu ze stajni wystarczyło, by mogła bezpiecznie dojechać. I co potem? Mogła pójść do swojego pokoju, poczuć się zmęczona, położyć się i zasnąć.

Podczas mojej bójki z Humberem i Adamsem była w drodze powrotnej do Durham.

Nie wiedziałem, ile to czasu zmarnowałem w umywalni, kręcąc się w oszołomieniu, ale nie mogła przyjechać do college’u na długo przedtem, nim wyruszyłem jej na pomoc. Zastanawiałem się, czy poczuła się na tyle źle, by komuś o tym powiedzieć, czy prosić o pomoc. Nawet jednak gdyby to zrobiła, ani ona, ani nikt inny nie miałby pojęcia, co jej właściwie jest.

Dojechałem do Durham, pokonałem zakręty, nawet zatrzymałem się na krótko pod czerwonym światłem na ruchliwej ulicy i zwalczyłem pokusę, by ostatnie pół kilometra przejechać wolniutko i uniknąć tym sposobem konieczności używania gazu. Jednak moja nieznajomość czasu, w jakim trucizna poczynić może nieodwracalne szkody w organizmie, dodała skrzydeł mojemu niepokojowi.

18

Ściemniało się już, kiedy wjechałem na dziedziniec college’u: wyłączyłem silnik i pobiegłem schodami do drzwi wejściowych. Przy biurku portiera nie było nikogo, w budynku panowała cisza. Biegłem korytarzami, próbując przypomnieć sobie zakręty, znalazłem schody, wbiegłem dwa piętra w górę i dopiero tam się zgubiłem. Nagle nie miałem najmniejszego pojęcia, w którą stronę należy iść, by trafić do pokoju Elinor.

Szczupła starsza kobieta w okularach szła w moją stronę, trzymając pod pachą plik papierów i grubą książkę. Ktoś z personelu, pomyślałem.

– Proszę mi powiedzieć, gdzie jest pokój panny Tarren?

Podeszła bliżej i spojrzała na mnie. Nie była zachwycona tym, co zobaczyła. Pomyślałem, jak wiele bym w tym momencie dał za godny szacunku wygląd.

– Proszę – powtórzyłem. – Ona może być chora. Gdzie jest jej pokój?

– Pan ma zakrwawioną twarz – zauważyła.

– To tylko skaleczenie… proszę mi powiedzieć. – Złapałem ją za rękę. – Niech mi pani pokaże jej pokój i wtedy, jeśli z panną Tarren wszystko jest w porządku, pójdę sobie, bez kłopotu. Ale zdaje mi się, że ona może bardzo potrzebować pomocy. Proszę mi uwierzyć…

– Dobrze – powiedziała z ociąganiem. – Pójdziemy sprawdzić. To jest tu… o, właśnie tu.

Podeszliśmy do drzwi pokoju Elinor. Mocno zapukałem. Nie było odpowiedzi. Pochyliłem się, by zajrzeć przez dziurkę od klucza. Klucz tkwił w zamku z tamtej strony, nie mogłem więc nic zobaczyć.

– Proszę otworzyć – nalegałem na kobietę, która ciągle przyglądała mi się podejrzliwie. – Proszę otworzyć i sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.

Położyła rękę na gałce i przekręciła ją. Jednak drzwi ani drgnęły. Były zamknięte na klucz. Znowu zapukałem. Nie było odpowiedzi.

– Niech pani posłucha – rzekłem nagląco. – Skoro drzwi zamknięte są od wewnątrz, Elinor Tarren jest w środku. Nie odpowiada, bo nie może. Naprawdę natychmiast potrzebny jest lekarz. Czy może pani sprowadzić lekarza?

Kobieta skinęła głową i przyjrzała mi się badawczo przez okulary. Nie byłem pewien, czy mi uwierzyła, ale na to wyglądało.

– Proszę powiedzieć lekarzowi, że została otruta fenobarbitonem i dżinem. Około czterdziestu minut temu. I proszę, proszę, niech się pani pospieszy! Czy są zapasowe klucze do drzwi?

– Nie można wypchnąć klucza, który jest już w zamku. Próbowaliśmy tego przy innych okazjach, z innymi drzwiami. Musi pan wyłamać zamek. Ja pójdę do telefonu. – Oddaliła się wolno korytarzem, wciąż zadziwiająco opanowana wobec podejrzanie wyglądającego młodzieńca o pokrwawionej twarzy i nowiny, że jedna z jej studentek była już w połowie drogi do koronera. Bardzo odporna pracownica uniwersytetu.

Wiktorianie, którzy wznieśli ten budynek, nie uważali za stosowne, by niefortunni przyjaciele wyłamywali drzwi do pokojów panienek. Robota była solidna. Ale skoro szczupła dama tak spokojnie zakładała, że wyłamanie ich leży w mojej mocy, nie chciałbym zawieść. W końcu wyłamałem zamek nogą. Ustąpiło drewno framugi i drzwi otworzyły się z trzaskiem.

Mimo hałasu, żadna studentka nie pokazała się na korytarzu. W dalszym ciągu nie było w pobliżu nikogo. Wszedłem do pokoju Elinor, zapaliłem światło i zamknąłem za sobą drzwi.

Elinor leżała na łóżku przykryta niebieską narzutą głęboko uśpiona, z falą srebrnych włosów rozsypanych wokół głowy. Wyglądała pięknie i spokojnie. Była częściowo rozebrana i pewnie dlatego zamknęła drzwi na klucz. Miała na sobie jedynie stanik, majtki, prostą halkę. Wszystko to było białe z różowymi pączkami róż i wstążeczkami. Ładne. Podobałoby się Belindzie. Ale w tej sytuacji nadawało to Elinor wyraz wzruszającej bezbronności. Wzmogło jeszcze mój rozdzierający niepokój.

Strój, który miała na sobie Elinor podczas wizyty u Humbera, leżał na podłodze. Jedna pończocha przewieszona była przez poręcz krzesła, druga leżała na podłodze, tuż obok ręki Elinor. Czysta para pończoch była na toaletce, a na szafie wisiała na ramiączku niebieska wełniana suknia Elinor przebierała się na wieczór.

53
{"b":"107671","o":1}