Podarłem kartkę papieru i zabrałem Jerry’ego do kawiarni, bardziej niż zwykle świadom niebezpieczeństwa czającego się za moimi plecami. Nie zepsuło to jednak mojego apetytu podczas jedynego jadalnego posiłku w całym tygodniu.
Kilka dni później przy kolacji, w chwili spokoju, zanim Charlie włączył swoje tranzystorowe radio na cowieczorny hałaśliwy koncert z Luksemburga (co w końcu polubiłem), skierowałem rozmowę na wyścigi w Cartmel. Chciałem wiedzieć, jak tam jest.
Tylko pijak Cecil był kiedyś w Cartmel.
– Nie tak bywało tam w dawnych czasach – powiedział z miną mądrej sowy, nie zauważając, że Reggie podwędza mu tymczasem pajdy chleba z margaryną.
Oczy Cecila były szkliste i wilgotne, ale szczęśliwie zadałem moje pytanie w odpowiednim momencie, w tej chętnej do rozmowy półgodzinie pomiędzy cichym zamroczeniem popołudniowym alkoholem i zniknięciem na nocną porcję tankowania.
– A jak tam było w dawnych czasach? – podsunąłem.
– Był jarmark – Cecil czknął. – Jarmark z karuzelą, huśtawkami, występami, ze wszystkim. Prawdziwe święto… Jedyne miejsce poza Derby, gdzie miałeś huśtawki w czasie wyścigów. Jasne, że teraz z tym skończyli. Nie chcą, żeby ktoś się bawił, o to chodzi. Nikomu nie szkodził ten jarmark, nikomu.
– Wielkie mi jarmarki… – wtrącił zrzędliwie Reggie, łypiąc okiem na kromkę suchego chleba, którą Jerry niedbale trzymał w ręku.
– Dobre do nurkowania – skomentował z wyższością Lenny.
– Też – zgodził się Charlie, który nie zdecydował jeszcze, czy Borstal wystarczy, by uznać Lenny’ego za odpowiednie towarzystwo dla kogoś z wyższej szkoły.
– Że co? – Cecil był zupełnie zagubiony.
– Nurkowanie. Obrabianie kieszeni – objaśnił Lenny.
– Ee, nie tylko to. A psy na tropie? To był wspaniały sport. Cholernie wspaniałe czasy były kiedyś w Cartmel, ale teraz jest tam tak samo, jak w każdym innym sakramenckim miejscu. Równie dobrze możesz być w Newton Abbot, czy gdzie indziej. Nic tylko zwykłe wyścigi, wszędzie tak samo – Cecil znowu czknął.
– Co to było z tymi psami na tropie? – zapytałem.
– Wyścigi psów – powiedział Cecil uśmiechając się głupkowato. – Cholerne wyścigi psów. Zawsze był jeden przed wyścigami koni i jeden po, a teraz ci dranie przerwali to. Cholerni nudziarze. Ale ciągle – łypnął triumfalnie okiem – jeśli masz głowę na karku, to jeszcze możesz postawić na psa. Psy tropią teraz rano, po drugiej stronie miasteczka, ale jeśli szybko obrządzisz swojego konia, to zdążysz jeszcze postawić.
– Wyścigi psów? – rzekł Lenny z niedowierzaniem. – Psy nie będą się ścigać na żadnym końskim torze. Przede wszystkim to nie ma tam żadnego cholernego elektrycznego zająca.
Cecil niepewnie odwrócił głowę w jego stronę.
– Nie potrzebujesz toru do wyścigu psów – powiedział z zapałem, choć jak zwykle niewyraźnie. – Chodzi o trop, kapujesz? Jeden koleś leci z workiem pełnym anyżku i parafiny czy czegoś takiego i rozciąga to na kilka mil dookoła wzgórz, i w ogóle. I wtedy puszczają psy i pierwszy, który przebiegnie całą tę trasę i wróci najszybciej, jest zwycięzcą. Dwa lata temu ktoś strzelił do faworyta pół kilometra przed metą i było cholerne zamieszanie. Ale nie trafili go, trafili jednego z tyłu, pieprzonego outsidera, który i tak nie miał żadnych szans…
– Reggie zjadł moją skórkę – stwierdził ze smutkiem Jerry.
– W tym roku też byłeś w Cartmel? – zapytałem.
– Nie – w głosie Cecila brzmiał żal. – Nie mogę powiedzieć, że byłem. A w tym roku zabiło kobietę i w ogóle.
– Jak? – zapytał Lenny żądny wrażeń.
– Jakiś cholerny koń wyrwał się na padoku, przeskoczył barierę i wylądował na jakiejś cholernej babie, która akurat miała wychodne z domu. Nie można powiedzieć, że postawiła tego dnia na złego konia. Słyszałem, że zostały z niej kawałki, jak ten szalony zwierzak ją podeptał, próbując przepchnąć się przez dum. Daleko nie poszedł, ale wierzgał naokoło i zdążył jeszcze złamać jakiemuś facetowi nogę nim ściągnęli weterynarza, żeby go zastrzelił. Mówili, że ten koń oszalał. Mój kumpel tam był, bo prowadził po padoku konia do tej samej gonitwy, mówił, że to było okropne, ta biedna kobieta cała pokawałkowana, wykrwawiła się na śmierć. Na jego oczach to było…
Ta wstrząsająca historia zrobiła na wszystkich odpowiednie wrażenie, oczywiście z wyjątkiem Berta, który i tak nie mógł jej usłyszeć.
– Dobra – rzekł Cecil wstając – pora na mój mały spacer.
Wyszedł na swój mały spacer, co znaczyło prawdopodobnie do miejsca, gdzie ukrył alkohol, bo kiedy wrócił po niecałej godzinie, jak zwykle wczołgał się po drabinie, by pogrążyć się w codziennym zapomnieniu.
10
Pod koniec czwartego tygodnia mojego pobytu odszedł Reggie (skarżąc się na głód), a w dzień czy dwa później zastąpił go chłopak o delikatnej twarzy, który oznajmił cieniutkim głosem, że ma na imię Kenneth.
Najwyraźniej dla Humbera stanowiłem jeszcze jedną nic nie znaczącą twarz w tej niekończącej się procesji ludzkiego narybku; a ponieważ mogłem działać bezpiecznie dopóty, dopóki taki stan będzie się utrzymywał, starałem się nie zwracać jego uwagi. Wydawał mi polecenia, a ja wypełniałem je, klął na mnie i karał za rzeczy, których nie zrobiłem, ale nie surowiej niż innych.
Nauczyłem się rozpoznawać jego nastroje na pierwszy rzut oka. Były dni, kiedy milczał, rozglądając się z groźną miną przez cały czas trwania dwóch pierwszych treningów, i pojawiał się znowu, by sprawdzić, czy ktoś nie oszczędza się zbytnio przy trzecim: wówczas nawet Cass nie odzywał się nie pytany. Były dni, kiedy mówił bardzo dużo, ale zawsze z sarkazmem; jego język był tak ostry, że wszyscy woleli, żeby milczał. Czasami zdarzały się dni, kiedy był jakby nieobecny i nie zauważał naszych błędów, a czasami – choć było to niezwykle rzadko – sprawiał wrażenie całkiem zadowolonego z życia.
Zawsze jednak był nienagannie ubrany, jakby chciał podkreślić różnicę między swoim stanem i naszym. Uznałem, że w ubraniu przejawiała się jego osobista próżność, choć o zamożności świadczył także samochód, najnowszy model bentleya. Wyposażony był w odbiornik telewizyjny, pluszowe dywaniki, radiotelefon, futrzane pokrowce, klimatyzację, miał też wmontowany barek, gdzie w specjalnych uchwytach znajdowało się sześć butelek, dwanaście kieliszków, chromowane korkociągi, szczypce do lodu, mały mikser i inne drobiazgi.
Dobrze znałem ten samochód, ponieważ musiałem go czyścić w każde poniedziałkowe popołudnie. Bert robił to w piątki. Humber dumny był ze swojego cacka.
Tym symbolem życia ponad stan woziła Humbera na długie trasy Grace, siostra Juda Wilsona, amazonka o twardej twarzy, która prowadziła wielki wóz z pełną wprawy swobodą, ale utrzymywanie go w porządku nie należało do jej obowiązków. Ani razu z nią nie rozmawiałem, przyjeżdżała rowerem z miejsca, gdzie mieszkała, prowadziła samochód, kiedy było to konieczne, i odjeżdżała z powrotem na rowerze. Często nasze czyszczenie uznawała za niezadowalające, ale jej uwagi przekazywał Bertowi i mnie Jud.
Ilekroć sprzątałem wnętrze samochodu, zaglądałem w każdą szczelinę, ale Humber nie był tak uprzejmy czy też tak nieostrożny, żeby zostawiać w nim strzykawki czy fiolki stymulantów porzucone w schowku na rękawiczki.
Przez cały pierwszy miesiąc mojej pracy panowała mroźna pogoda, która była nie tylko dokuczliwa, ale irytująco opóźniała moje działania. Kiedy nie odbywały się wyścigi, Humber nie mógł dać dopingu żadnemu koniowi, nie miałem też okazji zaobserwować, co zmienia się w stajni, jeżeli gonitwy wypadają na którymś z pięciu torów o długiej ostatniej prostej.
Do tego wszystkiego Humber, Jud Wilson i Cass bez przerwy kręcili się po stajni. Chciałem rozejrzeć się w kantorku Humbera mieszczącym się w ceglanej chatce na końcu podwórza, nie mogłem jednak ryzykować poszukiwań narażając się na to, że któryś z nich może w każdej chwili mnie zaskoczyć. Sądziłem, że kiedy Humber z Judem Wilsonem pojadą na wyścigi, a Cass wyruszy do domu na południowy posiłek, mógłbym przeprowadzić poszukiwania w kantorku, podczas gdy stajenni będą zajęci obiadem.