– Gdzie moje cholerne śniadanie?
– Oczywiście zjedliśmy je.
– Dobra – powiedział patrząc na nas. – Możecie też zająć się moimi sakramenckimi końmi. Wynoszę się. Nie mam cholernego zamiaru zostać tutaj. To gorsze niż siedzenie w mamrze. Na pewno nie zostanę tutaj i nie pozwolę się tłuc.
– Dlaczego się nie poskarżysz – zapytał Reggie.
– A komu?
– No… glinom.
– Czyś ty oszalał? – zapytał zdumiony Jimmy. – Jesteś po prostu cholernym idiotą. Wyobrażasz sobie mnie z moją kartoteką, idącego do gliniarni? I mówiącego, że chcę złożyć skargę na mojego pracodawcę, który uderzył mnie laską. Na początek zaczęliby się śmiać. Tak by ryczeli, aż by im się trzęsły te cholerne łby. A co potem? Powiedzmy, że przyszliby tutaj i zapytali Cassa, czy widział jak kogoś bito. Mówię wam, Cassowi zależy na wygodnej robocie. Och, nie – powiedziałby – nic takiego nie widziałem. Pan Humber jest bardzo uprzejmym dżentelmenem o złotym sercu. A czego się można spodziewać po eksskazańcu? Tylko steku kłamstw. Nie rozśmieszajcie mnie, do jasnej cholery. Wynoszę się, a gdybyście mieli trochę oleju w głowie, zrobilibyście to samo. Jakoś nikt nie posłuchał jego rady.
Dowiedziałem się od Charliego, że Jimmy był tu o dwa tygodnie dłużej, czyli jak mu się zdawało – około jedenastu tygodni.
Kiedy Jimmy dość ostentacyjnie opuszczał podwórze, pogrążyłem się w rozmyślaniach. Jedenaście tygodni, najwyżej dwanaście, zanim Humber wprawi swoje ramię w ruch. Byłem tu już trzy, a więc zostawało mi jeszcze najwyżej dziewięć tygodni, aby odkryć, w jaki sposób daje koniom doping. Nie znaczy to, że gdyby było trzeba, nie mógłbym wytrzymać tu tak długo jak Geoff, ale jeżeli nie zdemaskuję metody Humbera, zanim on zacznie poświęcać uwagę pozbyciu się mnie, to szanse na dokonanie tego później są minimalne.
Trzy tygodnie, a ja nie dowiedziałem się jeszcze niczego poza tym, że chciałbym stąd odejść możliwie jak najszybciej.
Na miejsca Geoffa i Jimmy’ego przyszło dwóch stajennych, wysoki chłopak, Lenny, który był kiedyś w Borstal i bardzo się tym chlubił i Cecil, dość już zaawansowany alkoholik w wieku około trzydziestu pięciu lat. Powiedział nam, że wyrzucono go już z polowy stajni w Anglii, bo nie umiał trzymać się z dala od butelki. Nie wiem, skąd brał alkohol ani jak udawało mu się go ukrywać, ale codziennie o czwartej był już nieźle pijany i każdej nocy chrapał w paralitycznym odrętwieniu.
Życie – jeśli w ogóle tak można to nazwać – toczyło się dalej.
Wszyscy zdawali się mieć istotne powody, by zarabiać więcej u Humbera. Lenny spłacał jakieś pieniądze, które ukradł u innego pracodawcy, Charlie miał gdzieś żonę, którą musiał utrzymywać, Cecil pił, Reggie miał nieodpartą potrzebę oszczędzania, a zarobki Jerry’ego Humber wysyłał jego rodzicom. Jerry był dumny, że może im pomóc.
Dałem do zrozumienia Judowi Wilsonowi i Cassowi, że muszę koniecznie zarabiać szesnaście funtów tygodniowo, bo mam zaległości w płaceniu rat za motocykl, co równocześnie stanowiło dobre wytłumaczenie wypraw na pocztę w Posset w sobotnie popołudnia.
Nie istniały żadne publiczne środki transportu ze stajni do Posset, dużej osady oddalonej o półtora kilometra. Cass i Jud Wilson mieli samochody, ale nikogo nie podwozili. Mój motocykl był więc jedynym dostępnym środkiem transportu, ale ku wyraźnie deklarowanemu oburzeniu stajennych, odmawiałem jeżdżenia po zmarzniętych, zaśnieżonych drogach na wieczorne wyprawy do Posset. W rezultacie prawie nigdy nie bywaliśmy w Posset, z wyjątkiem dwóch wolnych godzin w sobotnie popołudnia, a także w niedzielne wieczory, kiedy po trochę mniej wyczerpującym dniu pracy wszyscy mieli jeszcze dość energii, by pójść na piwo.
W niedziele odwijałem motocykl z grubego plastykowego kokonu i wyruszałem do Posset z ekstatycznie usadowionym na siodełku Jerrym. Zawsze zabierałem biednego niedorozwiniętego chłopaka, bo przez cały tydzień przypadał mu najgorszy los, i szybko popadliśmy w pewną rutynę. Najpierw szliśmy na pocztę, żebym mógł wysłać tę nieistniejącą ratę. Oparty o półkę między formularzami telegramów na skrawku kartki spisywałem co tydzień sprawozdanie dla Octobra, upewniwszy się przedtem, że żaden z pracowników stajni nie patrzy mi przez ramię. Jeżeli dostawałem odpowiedź, czytałem ją na poczcie, darłem na kawałki i wrzucałem do kosza.
Jerry przyjmował za rzecz całkowicie naturalną, że pozostanę na poczcie co najmniej kwadrans, i spędzał ten czas, nie żywiąc żadnych podejrzeń, na oglądaniu towaru w sklepie z zabawkami. Dwukrotnie kupił sobie duży nakręcany samochód i bawił się nim na podłodze sypialni, aż samochód się popsuł; co tydzień też kupował za cztery pensy komiks dla dzieci i przez następnych kilka dni śmiał się uszczęśliwiony przeglądając obrazki. Nie umiał przeczytać ani jednego słowa i często prosił, żebym wyjaśnił mu podpisy, wkrótce więc dokładnie poznałem poczynania małpy Micky i Flipa McCoya.
Po wyjściu z poczty wsiadaliśmy na motocykl i podjeżdżaliśmy dwieście metrów dalej na ucztę. Ten rytuał odbywał się w nieprzytulnej kafejce o ścianach koloru margaryny, zimnym oświetleniu i brudnych stołach. Dekorację wnętrza stanowiły reklamy pepsi-coli, a obsługę znudzona dziewczyna bez pończoch, z mysimi włosami, zebranymi w nędzną palemkę na czubku głowy.
Nie miało to zresztą znaczenia. Jerry i ja zamawialiśmy i zjadaliśmy z nieopisaną przyjemnością górę cielęcego podgardla, smażonych jajek, zwiotczałych frytek i jasnozielonego groszku. Przy sąsiednich stołach robili to samo Charlie i inni stajenni. Dziewczyna wiedziała, skąd jesteśmy, i patrzyła na nas z góry, bo to jej ojciec był właścicielem kafejki.
W drodze powrotnej napychaliśmy sobie z Jerrym kieszenie tabliczkami czekolady, aby uzupełnić wyżywienie Humbera; zapas ten zwykle wystarczał akurat do następnej soboty.
O piątej po południu byliśmy z powrotem w stajni, motocykl znów zapakowany, cotygodniowa atrakcja stawała się jedynie wspomnieniem, a przed nami rozciągało się kolejne siedem dni kolejnego strasznego tygodnia.
Ale ten tryb życia pozostawiał dużo czasu na myślenie. Godziny kłusowania po słomianym trakcie na zamarzniętym polu, godziny szczotkowania koni i derek, wyrzucania nawozu, noszenia wody i siana, nieprzespane godziny nocy spędzone na nasłuchiwaniu odgłosów koni z dołu, chrapania i mamrotania z sąsiednich łóżek.
Ciągle na nowo przemyśliwałem wszystko to, co widziałem, czytałem lub słyszałem od chwili przyjazdu do Anglii; i najbardziej znaczące wydało mi się wydarzenie z Supermanem w Stafford. Dostał doping, był dwunastym z kolei, ale nie wygrał.
Wreszcie zmieniłem tok myślenia. Dostał doping i nie wygrał, ale czy rzeczywiście był dwunastym z kolei? Mógł być trzynasty, czternasty… mogły być inne, które też skończyły niepowodzeniem.
Trzeciej soboty, gdy byłem już ponad dwa tygodnie u Humbera, napisałem do Octobra, by sprawdził w wycinkach prasowych Tommy’ego Stapletona wzmianki o koniu, który wpadł w szał i zabił na padoku kobietę na wyścigach w Cartmel. Prosiłem też, żeby sprawdził historię konia.
W tydzień potem czytałem napisaną na maszynie odpowiedź.
„Old Etonian, koń zabity w Cartmel, Lancashire, w dniu Zielonych Świątek tego roku, spędził listopad i grudzień ubiegłego roku w stajni Humbera. Humber kupił go po biegu sprzedażnym i sprzedał w Leicester siedem tygodni później.
Ale Old Etonian wpadł w szał na padoku przed wyścigiem; miał startować w biegu z przeszkodami nie sprzedażnym, końcówka przed metą na torze w Cartmel jest krótka. Żaden z tych faktów nie zgadza się z poprzednim schematem. Old Etonian poddany był badaniom dopingowym, ale okazały się negatywne. Nikt nie potrafił wytłumaczyć zachowania konia”.
Pomyślałem, że Tommy Stapleton mógł mieć coś do powiedzenia na ten temat, gdyż inaczej nie wycinałby tej wzmianki, mógł jednak nie mieć dostatecznej pewności, aby podejmować działania bez sprawdzenia faktów. I właśnie owo sprawdzenie go zabiło. Nie można było w to dłużej wątpić.