Ich ciągła bliskość była dla mnie torturą, jedzenie było obrzydliwe, łóżko niewygodne, praca wyczerpująca, a zimno nie do wytrzymania. Wszystko to jednak było dość brutalną nauczką, przekonującą o tym, że w Australii prowadziłem życie łatwe i wygodne, nawet wtedy, gdy wydawało mi się wyjątkowo uciążliwe.
Przed pójściem do Humbera zastanawiałem się nad tym, jak to się dzieje, że znajdują się ludzie na tyle głupi, by płacić honoraria tak wyraźnie niedobremu trenerowi. Stopniowo sprawa się wyjaśniła. Przede wszystkim sama stajnia była absolutnym zaskoczeniem. Sądząc po wyglądzie koni na wyścigach można było się spodziewać, że przebywają w pomieszczeniach zarośniętych chwastami, w boksach o powyłamywanych zawiasach i z poodpryskiwaną farbą, ale w rzeczywistości stajnia wyglądała na czystą i zadbaną, dzięki pracy stajennych, którzy nigdy nie mieli wolnych popołudni. Za tę błyszczącą fasadę płacił Humber niewiele: czasami galonem farby i wyzyskiwaniem niewolników.
Jego zachowanie wobec właścicieli koni, którzy przyjeżdżali czasami, żeby się rozejrzeć, było autorytatywne i przekonujące, a stawki, jakich żądał – odkryłem to później – niższe niż gdzie indziej, co przyciągało znacznie większą ilość klientów. W dodatku niektóre konie w stajni nie były końmi wyścigowymi, tylko wierzchowymi, a za ich żywienie i utrzymywanie dostawał Humber znaczne sumy, nie ponosząc odpowiedzialności za trening.
Dowiedziałem się, że tylko siedem koni ze stajni startowało w tym sezonie w wyścigach, ale za to ta siódemka była mocno obciążona, każdy startował średnio w jednej gonitwie co dziesięć dni. Jeden zajął pierwsze miejsce, dwa drugie, a jeden przyszedł trzeci.
Nie zajmowałem się żadnym z tych koni. Przydzielono mi czwórkę: dwa konie wyścigowe należały, jak się zdołałem zorientować, do samego Humbera, a dwa były końmi wierzchowymi. Konie wyścigowe, siedmiolatki, były kasztanami; jeden z nich miał miękki pysk i żadnej szybkości, a drugi dobry sprint na treningowych przeszkodach i nieokrzesaną naturę. Przyciskany przeze mnie Cass, jeden z koniuszych, wyznał wreszcie, że konie nazywają się Dobbin i Sooty. Tych niezwykłych dla wyścigowych koni imion nie znalazłem ani w księdze, ani w spisie Humbera podpisanym „Trenowane konie”; wydawało mi się bardzo prawdopodobne, że Rudyard, Superman, Charcoal i inne spędziły krótkie okresy w tej stajni pod podobnymi, nic nie znaczącymi pseudonimami.
Stajenny, kiedy przestał już pracować w tym zawodzie, nie mógł skojarzyć Dobbina czy Sooty’ego, choć kiedyś się nimi zajmował, z Rudyardem, który wygrał bieg dla innego trenera w dwa lata później.
Ale dlaczego, dlaczego wygrał dwa lata później? Na ten temat w dalszym ciągu nie wiedziałem nic.
Robiło się coraz zimniej. Jednak, jak mówili inni stajenni, nic nie mogło się równać z ubiegłą, przerażającą zimą. Pomyślałem, że właśnie w styczniu i w lutym prażyłem się w letnim słońcu. Zastanawiałem się, w jaki sposób spędzają długie wakacje Belinda, Helen i Philip, i co by pomyśleli widząc moją brudną, zdeptaną podegzystencję, co pomyśleliby moi ludzie widząc swojego chlebodawcę na takim dnie. Wyobrażanie sobie tego bardzo mnie bawiło; nie tylko sprawiało, że monotonne godziny płynęły szybciej, pomagało mi także zachować wewnętrzną tożsamość.
W miarę upływania kolejnych dni harówki, coraz częściej zastanawiałem się, czy ktoś decydujący się na tak totalną maskaradę, naprawdę zdaje sobie sprawę z tego, co robi.
Ekspresja, sposób mówienia i poruszania musiały nieustannie służyć przekonywającemu pokazowi nieokrzesanej tępoty.
Pracowałem w sposób partacki, męczarnią było jeżdżenie konno jak gapiowaty niezdara, ale w miarę upływu czasu wszystko to stawało się łatwiejsze. Zastanawiałem się, czy można w końcu naprawdę stać się rozbitkiem, jeśli dość długo się udaje. Jeśli ktoś stale pozbawia się godności ludzkiej, to czy w końcu przestanie sobie zdawać sprawę z jej braku? Miałem nadzieję jednak, że pytanie to pozostanie w sferze akademickich rozważań, bo dopóki potrafię śmiać się z samego siebie, jestem bezpieczny.
To, co przydarzyło się Geoffowi Smithowi, potwierdziło w pełni moje przypuszczenia, że po trzech miesiącach nie oszczędzano stajennemu żadnej zachęty do opuszczenia stajni.
Humber nigdy nie jeździł konno na treningi, podjeżdżał furgonetką, by obserwować galop, i wracał na podwórze przed nami, wtykając wszędzie nos i sprawdzając co zostało, a co nie zostało zrobione.
Pewnego ranka, kiedy wróciliśmy po drugim treningu, Humber stał na środku podwórza, promieniując wprost tak częstym u niego niezadowoleniem.
– Ty, Smith, i ty, Roke, doprowadźcie konie do boksów i przyjdźcie tutaj.
Tak też uczyniliśmy.
– Roke.
– Słucham pana.
– Żłoby twoich czterech koni są w opłakanym stanie. Wyczyść je.
– Tak, proszę pana.
– Żebyś się nauczył w przyszłości pracować staranniej, przez przyszły tydzień będziesz wstawał o wpół do szóstej.
– Tak, proszę pana.
Westchnąłem w duchu, choć ta forma złośliwej kary była dla mnie najmniej uciążliwa, bo nie sprawiało mi trudności wczesne wstawanie. Pociągało to jednak za sobą bezczynne stanie na podwórzu przez ponad godzinę. Ciemno, zimno i nudno. Sam Humber też chyba nie sypiał wiele. Okna jego sypialni wychodziły na podwórze i zawsze wiedział, czy delikwent był tam za dwadzieścia szósta, na dowód czego należało o tej właśnie porze zapalić latarkę.
– Co do ciebie – spojrzał na Geoffa zastanawiając się nad czymś. – Podłoga w siódmym boksie upaćkana jest gnojem. Wyrzucisz słomę i wyczyścisz podłogę środkiem dezynfekcyjnym, zanim dostaniesz obiad.
– Ale proszę pana – zaprotestował nieostrożnie Geoff – jeśli nie pójdę na obiad razem z innymi, nic dla mnie nie zostanie.
– Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej i przyzwoicie wykonać swoją pracę. Płacę o połowę więcej niż każdy inny trener i za to oczekuję odpowiedniej roboty. Zrobisz tak, jak ci powiedziałem.
– Ale proszę pana – zajęczał Geoff wiedząc, że jeśli nie zdąży na główny posiłek, będzie bardzo głodny – czy nie mogę tego zrobić po południu?
Humber od niechcenia poruszył laską, która prześliznęła się tak, że w ręku trzymał jej koniec. Wtedy obrócił się i brutalnie uderzył wypukłą gałką w biodro Geoffa. Geoff zawył i zaczął rozcierać nogę.
– Przed obiadem – powtórzył Humber i odszedł opierając się na lasce.
Geoffa ominęły wodniste, na pół uduszone kawałki baraniny, a kiedy wszedł zadyszany do kuchni, zobaczył ostatnie łyżki budyniu mącznołojowego znikające w ogromnych ustach Charliego.
– Cholerne skurwysyny – zajęczał żałośnie. – Banda cholernych skurwysynów.
Znosił to przez cały tydzień. Wytrzymał sześć następnych mocniejszych uderzeń w różne części ciała, jeszcze trzykrotnie ominęła go kolacja, dwukrotnie śniadanie i raz obiad. Na długo przed końcem zaczął płakać, ale ciągle nie chciał odejść.
Po pięciu dniach w porze śniadania wszedł do kuchni Cass i powiedział do Geoffa:
– Obawiam się, że szef uprzedził się do ciebie. Już nigdy nie uda ci się zrobić nic dobrze. Najlepiej byłoby – a mówię to dla twego własnego dobra, gdybyś poszukał roboty gdzie indziej. Czasami szef dostaje takiej manii, że któryś ze stajennych nie robi nic dobrze, a jak na to wpadnie, nikt nie da rady tego zmienić. Możesz robić tak długo, aż zsiniejesz, a on nie zmieni zdania. Chyba nie chcesz więcej dostawać lania, co? Mówię ci tylko, że jeśli tu zostaniesz, przekonasz się, że to co było, to dopiero początek. Rozumiesz? Mówię to dla twojego dobra.
Mimo to upłynęły jeszcze dwa dni, zanim Geoff niechętnie spakował swój stary wojskowy tornister i oddalił się.
Następnego ranka przyszedł na jego miejsce cherlawy chłopak, ale został tylko trzy dni, bo przed jego przyjściem Jimmy gwizdnął koce, a on był za słaby, żeby je odzyskać. Jęczał żałośnie przez dwie mroźne noce, a zanim nadeszła trzecia, już go nie było.
Rano, przed śniadaniem, sam Jimmy otrzymał uderzenie laską. Przyszedł spóźniony i klnąc wyszarpał kromkę chleba z ręki Jerry’ego.