Skoro nie obudziło jej moje kopanie w drzwi, to na pewno nie obudzi dotknięcie. Spróbowałem jednak. Potrząsnąłem ją za rękę. Nie poruszyła się. Miała normalny puls, regularny oddech, cerę tak delikatną jak zwykle. Wszystko wyglądało normalnie. To właśnie wydało mi się przerażające.
Zastanawiałem się z niepokojem, kiedy wreszcie przyjdzie lekarz? Drzwi były bardzo oporne – czy też może ja byłem bardzo słaby, bo tak też można na to spojrzeć – i chyba musiało minąć już co najmniej dziesięć minut od chwili, gdy kobieta poszła telefonować.
Jakby w odpowiedzi na to, otworzyły się drzwi i schludny, solidnie wyglądający mężczyzna w średnim wieku, ubrany w szary garnitur, wkroczył do pokoju. Był sam. W jednej ręce trzymał torbę, a w drugiej siekierkę strażacką. Wchodząc do pokoju przyjrzał się rozbitej framudze, zamknął drzwi i odłożył toporek na biurko Elinor.
– Nie tracił pan czasu – rzekł szorstko. Zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu bez zbytniego entuzjazmu i wskazał gestem, żebym usunął się z drogi. Wtedy przyjrzał się dokładniej Elinor, jej podwiniętej halce i gołym długim nogom i powiedział do mnie ostro, podejrzliwie: – Czy ruszał pan jej ubranie?
– Nie – odparłem gorzko. – Potrząsnąłem ją za rękę. I zbadałem puls. Kiedy tu wszedłem, leżała w tej pozycji.
Coś, może po prostu moje nazbyt wyraźne zmęczenie, sprawiło, że obrzucił mnie nagle profesjonalnym, bezosobowym spojrzeniem.
– W porządku – powiedział i pochylił się nad Elinor.
Stałem za nim, kiedy ją badał, i zauważyłem, że obciągnął jej halkę tak, by dosięgała kolan.
– Fenobarbiton i dżin. Czy jest pan pewny?
– Tak.
– Sama to wzięła? – zaczął otwierać torbę.
– Nie. Zdecydowanie nie.
– To miejsce zazwyczaj pełne jest kobiet – powiedział bez związku. – Ale pewnie wszystkie są na jakimś spotkaniu. – Znów przyjrzał mi się badawczo. – Czy może pan mi pomóc?
– Tak.
– Jest pan pewien? – zawahał się.
– Proszę mi tylko powiedzieć, co mam robić.
– Dobrze. Proszę znaleźć duży dzbanek i wiadro lub miednicę. Najpierw wezmę się do niej, a potem pan mi opowie, jak to było.
Wyjął z torby strzykawkę, napełnił ją i zrobił Elinor zastrzyk dożylny. Znalazłem dzbanek i miednicę w ściennej szafie.
– Pan tu już kiedyś był – zauważył lekarz, znów stając się podejrzliwy.
– Raz. – I, aby oszczędzić Elinor, dodałem: – Pracuję u jej ojca. To nic osobistego.
– Cieszy mnie to.
Wyjął igłę, rozmontował strzykawkę i szybko umył ręce.
– Czy wie pan, ile wzięła tabletek?
– To nie byty tabletki. Proszek. Co najmniej łyżeczkę. Może więcej. Miał minę przerażoną.
– Taka ilość byłaby gorzka. Poczułaby ją.
– Dżin i campari… i tak są gorzkie.
– No tak. Wypłuczę jej żołądek. Większość trucizny została już i tak zaabsorbowana, ale jeśli przyjęła aż tyle… to w każdym razie warto spróbować.
Polecił mi napełnić dzbanek letnią wodą, podczas gdy sam starannie umieszczał grubą rurkę w gardle Elinor. Zdziwiło mnie, że przykładał ucho do długiego wystającego końca rurki, i wtedy wyjaśnił mi krótko, że kiedy pacjent jest nieprzytomny i nie może przełykać, trzeba mieć pewność, że rurka weszła do żołądka, a nie do płuc.
– Jeśli słychać oddech, znaczy, że jest się w złym miejscu. Założył lejek na koniec rurki, wziął dzbanek i ostrożnie wlewał wodę.
Kiedy do rurki wlał już przerażającą, jak mi się zdawało, ilość wody, podał mi dzbanek i kazał ustawić miednicę obok siebie. I wtedy zdjął lejek i skierował koniec rurki w dół, do miednicy. Woda wylała się z powrotem, wraz z całą zawartością żołądka Elinor.
– Aha – zauważył spokojnie – jadła coś przedtem. Chyba ciasto. To dobrze.
Trudno mi było okazać taką samą obojętność.
– Czy nic jej nie będzie? – W moim głosie było napięcie. Spojrzał na mnie i wyciągnął rurkę.
– Wypiła to niecałą godzinę przed moim przyjściem?
– Tak, chyba około pięćdziesięciu minut przedtem.
– I jadła coś… Nie, nic jej nie będzie. Zdrowa dziewczyna. Zastrzyk, który jej dałem, jest skutecznym antidotum. Obudzi się prawdopodobnie za godzinę. Wystarczy jedna noc w szpitalu i trucizna będzie już poza organizmem. Będzie zupełnie zdrowa.
Potarłem ręką twarz.
– Duże znaczenie ma tu sprawa czasu – powiedział spokojnie. – Gdyby leżała tak przez wiele godzin… po całej łyżeczce, to może być trzydzieści gramów, albo nawet więcej. – Pokręcił głową. – Na pewno nie przeżyłaby.
Pobrał próbkę zawartości żołądka do analizy, a miednicę przykrył ręcznikiem.
– W jaki sposób przeciął pan sobie głowę? – zapytał nagle.
– W bójce.
– Trzeba to zszyć. Chce pan, żebym to zrobił?
– Tak. Bardzo dziękuję.
– Zrobię to, jak pannę Tarren zabiorą do szpitala. Doktor Pritchard powiedziała, że zadzwoni po karetkę. Powinni tu zaraz być.
– Doktor Pritchard?
– Wykładowczyni, która mnie wezwała. Mam gabinet tuż za rogiem. Zatelefonowała do mnie i powiedziała, że jakiś gwałtowny, zakrwawiony młodzieniec upiera się, że panna Tarren została otruta i żebym lepiej przyszedł i sprawdził – uśmiechnął się przelotnie. – Nie powiedział mi pan jeszcze, jak to się stało.
– Och, to taka długa historia – odparłem zmęczonym głosem.
– Będzie pan musiał to opowiedzieć policji.
Skinąłem głową. Było za dużo rzeczy, które będę musiał opowiedzieć policji. Nie oczekiwałem na to specjalnie niecierpliwie. Lekarz wyjął pióro i papier i napisał list, który miał towarzyszyć Elinor do szpitala.
Na korytarzu zadźwięczały nagle dziewczęce głosy, tupot nóg, odgłos otwieranych i zamykanych drzwi. Studentki wróciły ze swojego spotkania zbyt wcześnie z punktu widzenia Elinor, jako że będą teraz świadkami jej wyjazdu do szpitala.
Ciężkie kroki zatrzymały się przed drzwiami pokoju i rozległo się pukanie. Przyszli dwaj mężczyźni w fartuchach, bardzo umiejętnie przenieśli Elinor na nosze, owinęli w koce i wynieśli. Fala miłych głosów za drzwiami podniosła się ze współczuciem i zaciekawieniem.
Doktor zamknął drzwi za sanitariuszami i nie tracąc czasu wyjął z torby igłę i nici, żeby zszyć ranę na mojej skroni. Przysiadłem na łóżku Elinor, kiedy dezynfekował mi ranę i nakładał szwy.
– Dlaczego pan się bił? – zapytał zawiązując nić.
– Bo zostałem zaatakowany.
– Tak? – Zmienił pozycję, by szyć pod innym kątem, i oparł się o mnie, nie chcąc tracić równowagi.
Poczuł, że cofam się pod tym naciskiem, i przyjrzał mi się pytająco.
– A więc pan oberwał najwięcej?
– Nie – powiedziałem wolno. – Ja wygrałem. Skończył nakładanie szwów i obciął nić nożyczkami.
– No, to gotowe. Blizna nie będzie duża.
– Dziękuję – zabrzmiało to trochę słabo.
– Czy dobrze się pan czuje? – zapytał lekarz szorstko. – Czy też jasnożółty połączony z szarym to normalny kolor pana cery?
– Jasnożółty jest normalny. Szary świadczy o tym, jak się czuję – uśmiechnąłem się blado. – Dostałem też w tył głowy.
Pomacał guza za uchem i powiedział, że przeżyję to. Zapytał, ile mam takich miejsc na ciele, i wtedy usłyszeliśmy następne ciężkie kroki na korytarzu, a potem drzwi otworzyły się z trzaskiem.
Do pokoju weszło dwóch barczystych policjantów.
Znali lekarza. Wyglądało na to, że często współpracuje z policją w Durham. Przywitali się uprzejmie, lekarz zaczął wyjaśniać, że panna Tarren jest już w drodze do szpitala. Przerwali mu.
– Przyszliśmy po niego, doktorze – powiedział wyższy z policjantów wskazując na mnie. – Stajenny o nazwisku Daniel Roke.
– Tak, on właśnie zgłosił wypadek panny Tarren…
– Nie, doktorze, to nie ma żadnego związku z panną Tarren i jej chorobą. Chcemy go przesłuchać w innej sprawie.
– On nie jest w najlepszym stanie – rzekł lekarz. – Myślę, że musicie dać mu spokój. Nie można tego odłożyć?
– Przykro mi, ale to niemożliwe, doktorze.
Obydwaj podeszli do mnie. Ten, który przez cały czas mówił, był wysokim rudym mężczyzną w moim wieku, o zmęczonej twarzy, bez uśmiechu. Jego towarzysz był troszkę niższy, miał brązowe oczy i również przez cały czas miał się na baczności. Sprawiali wrażenie, jakby obawiali się, że mogę się poderwać na nich.