Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie mogę – wyszeptał Jerry bardziej do siebie niż do mnie.

– Poradzisz sobie – powiedziałem pocieszająco.

– Znowu mnie ugryzie – Jerry odwrócił do mnie przerażoną twarz.

– Na pewno nie.

– Próbował wiele razy. I strasznie kopie. Nie mam odwagi wejść do boksu. – Stał sztywno, drżąc ze strachu i zdałem sobie sprawę, że wejście do boksu jest ponad jego siły.

– Dobrze. To ja załatwię Mickeya, a ty zajmij się moim wierzchowcem. Tylko zrób to starannie Jerry, bardzo starannie. Pan Adams znowu jutro będzie na nim jeździł, a nie chciałbym spędzić następnej soboty na kolanach.

– Nikt nigdy nie zrobił dla mnie nic takiego… – Jerry był oszołomiony.

– To po prostu zamiana – powiedziałem szorstko. – Nie załatwisz porządnie mojego wierzchowca, a ugryzę cię gorzej niż Mickey.

Jerry przestał drżeć i zaczął się uśmiechać, a o to mi przez cały czas chodziło. Ostrożnie włożył z powrotem rękaw swetra, podniósł moje szczotki i otworzył drzwi boksu czarnego wierzchowca.

– Nie powiesz Cassowi? – zapytał z niepokojem.

– Nie – zapewniłem i otworzyłem drzwi boksu Mickeya.

Koń przywiązany był wystarczająco mocno, na szyi miał drewniane chomąto, zwane kloszem, które uniemożliwiało mu pochylenie głowy w dół i zdejmowanie bandaży z przednich nóg. Cass twierdził, że pod bandażami nogi Mickeya oblepione były wizykatorią, rodzajem kaustycznej pasty, stosowanej do ujędrnienia i wzmocnienia ścięgien. Było to normalne lekarstwo na niepewne ścięgna. Jedyny kłopot polegał na tym, że nogi Mickeya nie wymagały leczenia. Na moje oko, były zupełnie zdrowe. Teraz jednak zdecydowanie sprawiały mu ból, co najmniej tyle bólu, co wizykatorią, jeżeli nie więcej.

Zgodnie z tym, co mówił Jerry, Mickey był wyraźnie nieswój. Nie dał się uspokoić pieszczotą ani głosem i wierzgał tylnymi nogami, ile razy zdawało mu się, że jestem w ich zasięgu; w podobny sposób wykorzystywał zęby. Uważałem, żeby nie znaleźć się za nim, chociaż robił co mógł, żeby obrócić się w moją stronę, kiedy szykowałem mu słomiane posłanie w kącie boksu. Przyniosłem mu siano i wodę, ale nie był tym zainteresowany, zmieniłem mu też derkę, bo ta, którą miał na sobie, była wilgotna od potu i w nocy na pewno by zmarzł. Zmiana derki przypominała trochę bieg z przeszkodami, ale strzegąc się jego ataków za pomocą wideł, wyszedłem z tego nienaruszony. Poszedłem razem z Jerrym do skrzyń paszowych, gdzie Cass wydzielał odpowiednie porcje dla każdego konia, i w drodze do boksów po prostu wymieniliśmy wiadra. Jerry uśmiechnął się uszczęśliwiony. To było zaraźliwe, uśmiechnąłem się i ja.

Mickey nie chciał też jedzenia, to znaczy oprócz kąsków mojego ciała. Żadnego jednak nie dostał. Na noc został przywiązany. Zabrałem torbę ze szczotkami moimi i Jerry’ego w bezpieczne miejsce pod ścianą. Miałem nadzieję, że do rana Mickey znacznie się uspokoi.

Jerry czyścił czarnego wierzchowca właściwie włos po włosie, nucąc przy tym pod nosem.

– Skończyłeś? – zapytałem.

– Czy tak będzie dobrze? – Jerry był pełen wątpliwości. Wszedłem do boksu, by spojrzeć na konia.

– Doskonale – powiedziałem zgodnie z prawdą.

Jerry najlepiej nadawał się do czyszczenia koni i następnego dnia, ku mojej niewypowiedzianej uldze, Adams obejrzał oba wierzchowce i nie odezwał się do mnie ani słowem. Wyraźnie spieszył się, ale mimo to sądziłem, że udało mi się zostać kimś zbyt tchórzliwym, by warto go było torturować.

Tego ranka z Mickeyem było dużo gorzej. Po odjeździe Adamsa stałem razem z Jerrym u wejścia do boksu, patrząc przez otwartą górną połowę drzwi. Biednemu zwierzęciu udało się, mimo klosza, zedrzeć jeden z bandaży i na nodze widoczna była duża rana. Mickey miał płasko położone uszy i patrzył na nas nieszczęśliwymi oczami, szyję miał agresywnie wyciągniętą do przodu. Muskuły na jego ciele drgały konwulsyjnie. Nigdy nie widziałem, by koń tak się zachowywał, jedynie w czasie walki; uznałem więc, że Mickey jest niebezpieczny.

– On oszalał – wyszeptał Jerry, sparaliżowany strachem.

– Biedactwo.

– Nie wejdziesz tam chyba? Wygląda na to, że mógłby cię zabić.

– Idź i sprowadź Cassa – powiedziałem. – Nie mam zamiaru tam wchodzić bez wiedzy Cassa. I Humbera. Idź i powiedz Cassowi, że Mickey oszalał. To powinno go tu sprowadzić.

Jerry podreptał i powrócił z Cassem, który wydawał się szarpany na przemian niepokojem i szyderstwem. Na widok Mickeya niepokój natychmiast wziął górę. Pobiegł po Humbera, zakazując Jerry’emu otwierania drzwi do boksu.

Humber, opierając się na lasce, kroczył powoli przez stajnię, a u jego boku dreptał dużo niższy Cass. Humber długo przyglądał się Mickeyowi. Potem przeniósł wzrok na Jerry’ego, trzęsącego się na samą myśl, że każą mu zająć się koniem w takim stanie, a następnie spojrzał na mnie. Stałem przy wejściu do sąsiedniego boksu.

– To jest boks wierzchowca pana Adamsa – powiedział do mnie.

– Tak, proszę pana. On pojechał właśnie z panem Adamsem.

Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głowy, potem Jerry’ego i w końcu powiedział do Cassa: – Lepiej, żeby Roke i Weber zamienili się końmi. Zdaję sobie sprawę, że obaj nie mają za grosz odwagi, ale Roke jest dużo większy, silniejszy i starszy.

A także, pomyślałem w przypływie wewnętrznego olśnienia, Jerry ma ojca i matkę, którzy mogą być niewygodni, jeżeli coś mu się stanie, podczas gdy w kartotece Roke’a pod nagłówkiem „krewni” wpisano „nie ma”.

– Nie wejdę tam sam, proszę pana – powiedziałem. – Cass będzie musiał asekurować mnie widłami, kiedy będę wyrzucał gnój. – I pomyślałem, że nawet w takiej sytuacji będziemy mieli obaj dużo szczęścia, jeżeli nas nie kopnie.

Cass, ku mojemu ogromnemu rozbawieniu, zaczął szybko tłumaczyć Humberowi, że jeżeli ja się za bardzo boję, to on zawoła innego stajennego do pomocy. Humber jednak nie zwrócił najmniejszej uwagi na żadnego z nas, ale ponuro przyglądał się nadal Mickeyowi.

Wreszcie odwrócił się do mnie i powiedział: – Weź wiadro i chodź do kantoru.

– Puste wiadro, proszę pana?

– Tak – odparł niecierpliwie – puste.

Odwrócił się i spokojnie pokuśtykał do podłużnej ceglanej chatki. Wziąłem wiadro z boksu mojego konia, poszedłem za Humberem i czekałem przy drzwiach.

Wyszedł z niewielkim szklanym słoikiem z apteczną nalepką wjednej ręce i łyżką w drugiej. Słoik był w trzech czwartych napełniony białym proszkiem. Skinął, bym podszedł bliżej z wiadrem i wsypał tam pół łyżki proszku.

– Nalej tylko jedną trzecią wody. I wstaw to do żłobu Mickeya, żeby nie mógł przewrócić nogą. Jak to wypije, uspokoi się.

Wrócił z łyżką i słoikiem z powrotem do kantoru, a ja tymczasem wziąłem w garść proszku z wiadra i zawinąłem w listę koni ukrytą w kieszeni pasa. Oblizałem następnie palce, drobinki proszku miały lekko gorzkawy posmak. Na słoiku, który widziałem w szafie umywalni, była nalepka „rozpuszczalny fenobarbiton”. Zadziwiająca była jedynie ilość tego proszku, jaką Humber miał pod ręką.

Nalałem do wiadra wody, wymieszałem ręką i wróciłem pod boks Mickeya. Cass zniknął. Jerry był z drugiej strony stajni i obrządzał innego konia. Rozejrzałem się za kimś do pomocy, ale wszyscy przezornie zniknęli z pola widzenia. Zakląłem. Nie miałem zamiaru wchodzić sam do boksu Mickeya; byłoby to czystą głupotą.

Humber wrócił przez podwórze.

– Wchodź – powiedział.

– Rozleję wodę, umykając przed nim, proszę pana.

Kopyta Mickeya waliły wściekle w ścianę.

– Chodzi o to, że brak ci odwagi.

– Trzeba być skończonym głupcem, żeby w pojedynkę wejść do niego, proszę pana – rzekłem ponuro.

Przyjrzał mi się, ale musiał się zorientować, że dalsze nalegania nie miały żadnego sensu. Złapał nagle stojące pod ścianą widły, przerzucił je do prawej ręki, a laskę do lewej.

– No, to teraz właź – rzucił chrapliwie. – Tylko nie trać czasu. Wyglądał naprawdę niezwykle w swoim ubraniu jak z żurnala z tak niekonwencjonalną bronią w rękach. Miałem nadzieję, że będzie postępował równie zdecydowanie, jak brzmiał jego głos.

36
{"b":"107671","o":1}