Otworzyłem drzwi boksu i wszedłem do środka; niesłusznie podejrzewałem, że Humber schowa ogon pod siebie i zostawi mnie samego. Zachowywał się równie obojętnie jak zwykle, jak gdyby strach przekraczał jego wyobraźnię. Skutecznie trzymał Mickeya najpierw z jednej strony boksu, a potem z drugiej, kiedy ja zmieniałem ściółkę, i pozostał też niewzruszony na stanowisku, gdy zabierałem niezjedzone jedzenie ze żłobu i stawiałem na miejsce wiadro z przyprawioną wodą. Nie było to łatwe również i dla niego. I zęby, i kopyta Mickeya były bardziej ruchliwe i niebezpieczne niż poprzedniego wieczoru.
W obliczu chłodnego spokoju Humbera bardzo przygnębiająca była konieczność zachowywania się po tchórzowsku, chociaż znacznie trudniej byłoby mi robić to w obecności Adamsa.
Kiedy skończyłem, Humber kazał mi wyjść przodem, a następnie wycofał się sam. Jego nienagannie wyprasowany garnitur nawet się nie zgniótł w wyniku tych wyczynów.
Zamknąłem drzwi, zabezpieczyłem zasuwkę i robiłem, co mogłem, by wyglądać na całkowicie przestraszonego. Humber patrzył na mnie z niesmakiem.
– Roke – powiedział sarkastycznie – mam nadzieję, że poradzisz sobie z Mickeyem, kiedy będzie na pół śpiący od narkotyków.
– Tak, proszę pana – wymamrotałem.
– A więc, żeby nie wyczerpać twoich mizernych zapasów odwagi, proponuję, żebyśmy przez kilka dni dawali mu narkotyki. Za każdym razem, kiedy będziesz mu dawał wodę, poprosisz mnie albo Cassa i wsypiesz tam środek uspokajający. Rozumiesz?
– Tak, proszę pana.
– W porządku – odprawił mnie ruchem ręki.
Wyniosłem słomę na stertę gnoju i tam przyjrzałem się dokładnie bandażowi, który zrzucił Mickey. Wizykatoria to czerwona pasta. Na próżno szukałem śladów czerwonej pasty na nodze Mickeya, nie było jej też na bandażu. A jednak sądząc z rozmiarów i bólu, jaki sprawiała koniowi rana, powinno tam być co najmniej pół szklanki wizykatorii.
Tego popołudnia znów zabrałem Jerry’ego na motocyklu do Posset i obserwowałem, jak radośnie buszował po sklepie z zabawkami. Na poczcie czekał na mnie list od Octobra.
„Dlaczego w ubiegłym tygodniu nie otrzymaliśmy raportu? Pana obowiązkiem jest informować nas na bieżąco o sytuacji”.
Podarłem kartkę, zaciskając usta. Obowiązkiem. Tylko tego było mi trzeba, żeby stracić cierpliwość. Zostałem u Humbera, by znosić pewną odmianę niewolnictwa wcale nie z poczucia obowiązku. Zrobiłem tak dlatego, że byłem uparty i lubiłem kończyć to, co zacząłem, i – choć może zabrzmi to pompatycznie – także dlatego, że naprawdę chciałem, o ile w ogóle było to możliwe, wyrwać brytyjski sport wyścigowy ze szponów Adamsa. Gdyby chodziło tylko o obowiązek, dawno już oddałbym Octobrowi jego pieniądze i zniknął.
„Pana obowiązkiem jest informować nas na bieżąco o sytuacji”. Ciągle jeszcze jest na mnie zły z powodu Patty, pomyślałem posępnie, i dlatego napisał to zdanie. Wiedział, że tak mi dopiecze.
Napisałem swój raport.
„Pański pokorny i posłuszny sługa żałuje, że nie mógł wypełnić swego obowiązku w ubiegłym tygodniu i nie poinformował pana o sytuacji.
Sytuacja ciągle jeszcze jest niejasna, poza pewnym użytecznym faktem. Żaden z tamtej jedenastki koni nie dostanie już więcej dopingu, ale koń o nazwie Six-Ply ma być następnym zwycięzcą. Właścicielem jego jest obecnie pan Henry Waddington z Lewes w hrabstwie Sussex.
Czy mogę prosić o odpowiedzi na następujące pytania:
1. Czy załączony proszek jest rzeczywiście rozpuszczalnym fenobarbitonem?
2. Jakie są fizyczne cechy (szczegółowe) koni wyścigowych Chin-Chin, Kandersteg i Starlamp?
3. Kiedy drużyna Blackburn grając na własnym boisku pokonała Arsenał?”
Pomyślałem sobie zaklejając kopertę i uśmiechając się do siebie, że to powinno załatwić jego, i jego obowiązek.
Objedliśmy się z Jerrym w kafejce. Byłem u Humbera pięć tygodni i dwa dni, a moje ubrania stawały się coraz luźniejsze.
Kiedy nie mogliśmy już zjeść nic więcej, wróciłem na pocztę i kupiłem mapę autostopową w dużej skali i tani kompas. Jerry wydał piętnaście szylingów na czołg, któremu oparł się poprzednio, i sprawdziwszy najpierw, czy moja dobra wola sięgnie tak daleko, drugi komiks, który miałem mu czytać. I wróciliśmy do Humbera.
Tak mijały dni. Narkotyki w wodzie Mickeya działały zadowalająco, mogłem teraz wysprzątać jego boks i oprzątać go bez większych kłopotów. Cass zdjął mu drugi bandaż i znów nie było żadnych śladów czerwonej pasty. Jednak rany stopniowo zaczęły się goić.
Ponieważ na Mickeyu nie można było jeździć, a kiedy próbowało się go prowadzić wzdłuż jakiejkolwiek drogi, wykazywał znaczny niepokój, trzeba go było codziennie przez godzinę prowadzać dokoła podwórza, co było lepszym ćwiczeniem dla mnie niż dla niego. Dawało mi to jednak czas na bardzo pożyteczne myśli.
Laska Humbera wylądowała dźwięcznie na ramieniu Charliego we wtorek rano i przez chwilę wyglądało, że Charlie ma zamiar oddać uderzenie. Humber jednak przyglądał mu się zimno i następnego dnia wymierzył jeszcze mocniejszy cios w to samo miejsce. Tego wieczoru łóżko Charliego było puste. Był to już czwarty stajenny, który odchodził w ciągu sześciu tygodni, jakie tu spędziłem (nie licząc chłopca, który został tylko trzy dni), i z moich pierwotnych towarzyszy sypialni pozostali tylko Bert i Jerry. Coraz wyraźniej zbliżał się czas, kiedy sam znajdę się na początku kolejki tych, co idą na szmelc.
W czwartek wieczorem na zwykłym obchodzie Humbera pojawił się również Adams. Zatrzymali się przed boksem Mickeya, zadowolili się jednak spojrzeniem przez górną połowę otwartych drzwi.
– Nie wchodź, Paul – ostrzegł Humber – mimo narkotyków on jest ciągle nieobliczalny.
Adams spojrzał na mnie, kiedy stałem przy Mickeyu.
– Dlaczego ten włóczęga zajmuje się koniem? Myślałem, że robi to ten kretyn – wyglądało na to, że jest zły i zaniepokojony.
Humber wyjaśnił, że Mickey ugryzł Jerry’ego i on sam kazał nam się zamienić. Adamsowi dalej się to nie podobało, zdawało się jednak, że powstrzymuje się od komentarzy do czasu, kiedy nie będą słyszani.
– Jak ten włóczęga się nazywa?
– Roke – powiedział Humber.
– Roke, chodź tu, wyjdź z boksu.
– Paul, nie zapominaj, że już nam brakuje jednego stajennego – Humber był zaniepokojony.
Nie były to zbyt pocieszające słowa. Przeszedłem przez boks, nie spuszczając oczu z konia, wyszedłem przez drzwi i stanąłem obok nich, skulony i zapatrzony w ziemię.
– Roke – zaczął Adams przyjemnie brzmiącym głosem – na co wydajesz swoje zarobki?
– Spłaty za mój motocykl, proszę pana.
– Spłaty? Aha. A ile ci jeszcze zostało do zapłacenia?
– Około… e… piętnaście, proszę pana.
– I nie chciałbyś stąd odejść, zanim ich nie spłacisz?
– Nie, proszę pana.
– Jeżeli przestaniesz płacić, to zabiorą ci motocykl?
– Tak, proszę pana, mogą tak zrobić.
– Więc pan Humber nie musi się martwić, że go porzucisz?
– Nie, proszę pana – powiedziałem to powoli, niechętnie, ale tak się złożyło, że zgodnie z prawdą.
– Dobrze – rzekł szorstko. – To wyjaśnia sytuację. – A teraz powiedz mi, skąd bierzesz odwagę, by zajmować się tak niepewnym, na pół szalonym koniem?
– Ale on jest pod działaniem narkotyków, proszę pana.
– Obaj wiemy, Roke, że koń pod działaniem narkotyków to wcale nie znaczy bezpieczny koń.
Nic nie odpowiedziałem. Jeżeli kiedykolwiek potrzebne mi było natchnienie, to właśnie teraz, a mój umysł był zupełnie pusty.
– Nie wydaje mi się, Roke – powiedział miękko – żebyś był tak słaby, jakie robisz wrażenie. Myślę, że jednak masz znacznie więcej bebechów niż te, w które każesz nam wierzyć…
– Nie, proszę pana – odparłem bezradnie.
– A może się przekonamy, co?
Wyciągnął rękę do Humbera, Humber podał mu swoją laskę. Adams uniósł ramię i zręcznie uderzył mnie w biodro.
Jeżeli miałem zostać w stajni, musiałem go powstrzymać. Tym razem po prostu musiałem żebrać. Osunąłem się na posadzkę i usiadłem.