Powoli, ale zauważalnie, ściśnięta macica zaczęła twardnieć. Mięsień napiął się, a niedawno jeszcze fioletowe włókna szarzały i marszczyły się w miarę ustawania krwotoku. Brad pozwolił sobie na głębokie westchnienie. Uniósłszy głowę, zobaczył pełne ulgi spojrzenie doktor Chang.
– W samą porę – powiedział.
– Dobra robota, doktorze Hawkins – stwierdził anestezjolog. – Już zaczynałem się niepokoić. Wszystko pod kontrolą?
– Prawie. Sprawdź hematokryt, żebyśmy wiedzieli, jak stoimy z podawaniem środków krwiozastępczych. Mei Mei, zszyjesz pacjentkę?
Lekarka, wciąż rozdygotana, z wdzięcznością skinęła głową. Wyciągnęła drżącą rękę, by założyć pierwszy szew. Przy pomocy Brada szyła powoli i spokojnie, najpierw zamykając macicę, a potem powięź. Następnie spięli skórę zszywkami z nierdzewnej stali. W sumie operacja trwała czterdzieści pięć minut.
Brad wziął kartę od anestezjologa i wyszedł, by wpisać do niej krótką notatkę. W pokoju pielęgniarek jedna z sióstr powiedziała mu, że wreszcie udało się złapać Summersa i spytała, czy ma go wezwać do szpitala. W pierwszej chwili Brada korciło, by podnieść słuchawkę i powiedzieć temu kretynowi, co o nim myśli. W końcu jednak powściągnął gniew. Może to lepiej dla pacjentki, że nie dostała się w ręce Summersa, którego umiejętności były mocno wątpliwie.
Po wpisaniu swoich uwag do karty Brad podniósł słuchawkę i poprosił telefonistkę, by połączyła go z gabinetem Nbele. Telefon zadzwonił trzy, potem cztery razy. Nikt nie odbierał. To dziwne, pomyślał Brad. Może poszli kogoś odwiedzić albo wędrowali korytarzami szpitala. Tak czy inaczej, musi jeszcze omówić parę spraw z doktor Chang.
W sali operacyjnej pielęgniarki nakładały sterylne opatrunki na brzuch pacjentki. Wkrótce rurka dotchawicza została wyjęta z gardła Melissy Alexander. Kiedy tylko kobieta zaczęła oddychać samodzielnie, przeniesiono ją na nosze i zawieziono do sali pooperacyjnej. Stan dziecka uległ wyraźnej poprawie; malec leżał już w sali dla noworodków.
Brad omówił pooperacyjne zalecenia z doktor Chang. Poziom hematokrytu u pacjentki spadł z trzydziestu sześciu – tyle wynosił przed operacją – do dwudziestu trzech. Jednak objawy czynności życiowych były w normie, a kobieta otrzymywała dużo płynów i wyglądało na to, iż można się wstrzymać z transfuzją. Brad polecił wykonać badania krzepliwości. Jeśli wyniki będą w normie, prawdopodobnie nic złego tej nocy już się nie wydarzy.
Po piętnastu minutach Brad znów spróbował dodzwonić się do gabinetu Nbele. Minęła już godzina od chwili, kiedy zostawił syna pod jego opieką; może, znudzeni czekaniem, zdecydowali się przyjść tutaj, pod salę porodową.
I tym razem nikt nie podniósł słuchawki. Brad, zaniepokojony, postanowił osobiście sprawdzić sytuację.
Wiedział, że gabinet Nbele znajduje się w pobliżu kostnicy. Pora była dość późna, na opustoszałych korytarzach panował chłód. Brad odszukał właściwe drzwi. Zapukał, ale nikt nie odpowiadał. Nacisnął klamkę. Drzwi się otworzyły.
Ku jego zdumieniu w gabinecie panowały ciemności. Brad wymacał włącznik światła i jarzeniówki rozbłysły, ukazując pusty pokój. Rozejrzał się, coraz bardziej zaniepokojony. Gdzie oni mogą być, u licha? Przecież niedługo zaczyna się jeden z ulubionych programów Mikeya; nie przegapiłby go za nic w świecie. Brad ogarnął spojrzeniem wnętrze gabinetu. Nagle zauważył leżącego pod biurkiem Gamę Boya.
Serce Brada zaczęło bić mocniej. Michael nigdy nie rozstawał się ze swoją grą. Działo się tu coś dziwnego. Brad pospiesznie wyrwał kartkę z kalendarza stojącego na biurku. „Nbele" – napisał – proszę, zadzwoń na mój pager albo na numer sali porodowej, kiedy tylko wrócicie!". Na dole złożył swój podpis i zanotował aktualną godzinę. Następnie przyczepił kartkę do drzwi.
Odetchnął głęboko. Uspokój się, powiedział sobie. Muszą być gdzieś w szpitalu. Pewnie krążą po korytarzach, snując opowieści o obcych lądujących na afrykańskich równinach.
Wjechał windą z powrotem na siódme piętro, w nadziei, że tam ich znajdzie – Michaela nie mogącego doczekać się powrotu do domu i Nbele stojącego ze skruszoną miną. Wypadając na korytarz przez wahadłowe drzwi, Brad pospiesznie się rozejrzał. Zobaczył tylko zwrócone ku niemu zdumione twarze. Szybko wypytał pielęgniarki o swojego syna i Nbele, ale żadna ich nie widziała.
Brad szybkim krokiem podszedł do windy i zaczął niecierpliwie wciskać guzik. Najpierw zajrzał do holu głównego, potem do kafeterii, by w końcu wrócić do gabinetu Nbele. Kartka była tam, gdzie ją zostawił, nietknięta. Zaczynał tracić panowanie nad sobą.
– Na litość boską, Michael, teraz to ci się naprawdę dostanie! – wymamrotał pod nosem.
Godziny wizyt dobiegły końca i większość odwiedzających poszła do domu. Brad wybiegł ze szpitala w zapadające ciemności, w nadziei, że zobaczy Michaela i Nbele, oglądających gwiazdy. Jednak tam też ich nie było. Może poszli do jego samochodu? No tak, przecież to oczywiste! Przebiegł przez lądowisko helikopterów i wpadł na parking dla lekarzy. Zbliżając się do swojego samochodu, stopniowo zwalniał kroku. W pobliżu nie było żywej duszy.
– Mikey! – krzyknął na całe gardło. – Mikey, gdzie jesteś, do cholery?
– W czym mogę panu pomóc, doktorze Hawkins? – rozległ się głos w ciemności.
Brad obrócił się na pięcie i zobaczył Sue Frankel, strażniczkę uniwersytecką i jego wieloletnią pacjentkę.
– Sue, zaraz mnie szlag trafi! – powiedział, przeczesując palcami włosy. Nie mogę znaleźć syna. Zostawiłem go przed godziną pod opieką Nbele…
– Tego Afrykanina, który pracuje na patologii?
– No właśnie – przytaknął Brad. – Nbele pilnował go, kiedy ja kończyłem cesarkę. Ale to było przeszło godzinę temu i nie mogę ich nigdzie znaleźć, i…
– Chwileczkę, panie doktorze, niech się pan uspokoi – powiedziała Sue, unosząc dłonie. – W przyrodzie nic nie ginie. Był pan w gabinecie Nbele?
– Tak, dwa razy. Znalazłem tylko Gamę Boya Mikeya. On nigdy nie rozstaje się z tą zabawką!
– Dobrze, oto, co zrobimy – powiedziała Sue uspokajającym tonem. -Pójdziemy razem do jego gabinetu, dobrze? A potem obszukamy cały szpital, od dołu do góry.
Brad ruszył za nią, zirytowany własną niecierpliwością, próbując walczyć z ogarniającym go strachem. Wyjaśnił Sue, że jego syn nigdy dotąd nie zachowywał się nierozważnie. A Nbele? Co on sobie myśli?! Brad uświadomił sobie, że zaczyna mówić bez ładu i składu. Na korytarzach szpitala nie było żywej duszy. Na drzwiach gabinetu Nbele wciąż wisiała nietknięta kartka. Brad porwał shichawkę i szybko wykręcił numer sali porodowej. Nikt z personelu nie widział Mikeya.
Sue Frankel wyjęła telefon komórkowy i przez chwilę z kimś rozmawiała. Wkrótce wszyscy strażnicy w szpitalu zostali postawieni w stan gotowości. Po kilku sekundach z głośników popłynęło wezwanie, by Nbele i Michael Hawkins zadzwonili do biura ochrony. Potem Sue i Brad wjechali na osiemnaste piętro i rozpoczęli obchód szpitala.
Trwało to przeszło godzinę. Michael i Nbele przepadli jak kamień w wodę. Nerwy Brada były napięte jak postronki. Bał się, że Michaelowi coś się stało, że leży gdzieś bezbronny, rozpaczliwie wzywając pomocy. Brada ogarniało poczucie zatrważającej bezsilności i choć wiedział, że jego obawy prawdopodobnie nie są uzasadnione, nie mógł się ich wyzbyć.
Co kilka minut dzwonili do sali porodowej, gabinetu Nbele i szefa ochrony. Wreszcie jeden ze strażników wpadł na pomysł, by poszukać samochodu Nbele. Po dziesięciu minutach znaleźli go na parkingu. Maska była zimna.
– Jest pan pewien, że nie zabrał gdzieś pańskiego syna? – spytała Sue.
– Nbele? Skąd, to człowiek godny zaufania! – Brad, zagubiony, potarł obolałe czoło. – Przynajmniej tak mi się wydaje.
– Czy pański syn ma klucz do domu? Może pojechali tam taksówką.
Dlaczego sam na to nie wpadł? Brad sklął się w duchu i porwał słuchawkę najbliższego telefonu. Ściskając ją tak mocno, że kostki mu zbielały, wykręcił numer domowy. Przeczekał trzy sygnały, potem czwarty, aż wreszcie włączyła się automatyczna sekretarka. Niecierpliwie wstukał kod pozwalający na odsłuchanie wiadomości.