Литмир - Электронная Библиотека

– Nic takiego.

– Oczywiście – mruknęłam.

– Czemu się tak krzywisz?

– Jeślibyś mi się jednak tylko śnił, tak właśnie byś odpowiedział. Moja wyobraźnia jest już trochę nadwerężona.

Edward znowu westchnął.

– Czy jeśli powiem ci prawdę, uwierzysz wreszcie, że to nie koszmar?

– Koszmar? Jaki koszmar? Co ty wygadujesz? – Opanowałam się, widząc, że czeka na moją odpowiedź. – Nie wiem. Chyba ci uwierzę.

– Zajmowałem się… polowaniem.

– Na nic lepszego cię nie stać? – zaszydziłam. – To żaden dowód na to, że nie śpię.

Zawahał się. Kiedy w końcu się odezwał, mówił powoli, starannie dobierając słowa. – Nie polowałem, żeby zaspokoić głód. Głównie to… tropiłem. Nie jestem w tym specjalnie dobry.

– Co takiego tropiłeś? – spytałam, zaintrygowana.

– Nic takiego.

Kłamał. Dało się to odczytać z jego miny. Wyglądał na zawstydzonego i zarazem zasępionego.

– Coś kręcisz – powiedziałam.

Był rozdarty. Przez dłuższą chwilę bił się z myślami.

– Jestem… – Wziął głęboki wdech. – Jestem ci winien przeprosiny. Nie, jestem ci winien o wiele, wiele więcej. Będę wobec ciebie zupełnie szczery.

Dostał słowotoku. Zawsze, gdy był podekscytowany, mówił dużo i szybko, tak szybko, że zrozumienie go wymagało nie lada skupienia.

– Po pierwsze, uwierz mi, że wyjeżdżając, nie miałem pojęcia, co ci grozi. Sądziłem, że będziesz w Forks bezpieczna. Nie przypuszczałem, że Victoria postanowi cię zabić. – Wymawiając jej imię, obnażył na moment zęby. – Przyznaję bez bicia, że kiedy spotkaliśmy się ten jeden jedyny raz, tam na polanie, zwracałem większą uwagę na Jamesa niż na nią. Wychwyciłem kilka jej myśli, ale nic, co wzbudziłoby moje podejrzenia. Nie wiedziałem nawet że łączą ich takie silne więzi. Zupełnie się o niego nie bała. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, dlaczego – była pewna jego przewagi. Do głowy jej nie przyszło, że mogłoby mu się coś stać. I to mnie zmyliło. Nie bała się o niego, więc z pozoru o niego nie dbała, a skoro był jej w gruncie rzeczy obojętny, nie miała powodu się mścić. Nie żeby mnie to usprawiedliwiało. Zostawiłem cię bez opieki na pastwę wampirzycy! Kiedy usłyszałem w myślach Alice, co jej mówisz i co sama widzi – kiedy uświadomiłem sobie, że musiałaś złożyć swoje życie w ręce wilkołaków, w dodatku młodych i niedoświadczonych w poskramianiu własnej agresji, poniekąd niemal tak samo niebezpiecznych, co sama Victoria… – Wzdrygnął się. Na kilka sekund glos uwiązł mu w gardle. – Błagam cię, uwierz mi, że nie miałem o tym wszystkim pojęcia. Jest mi wstyd, gorzej, czuję do siebie obrzydzenie, nawet teraz, kiedy tak ufnie się do mnie przytulasz. Co ze mnie za…

– Przestań! – przerwałam.

Popatrzył na mnie z bólem. Nie wiedziałam, co mu powiedzieć, jakimi słowami zwolnić go z odpowiedzialności, jaką na siebie wziął, choć wcale tego od niego nie oczekiwałam. A może inaczej – wiedziałam, jak mu to zakomunikować, ale obawiałam się, że wybuchnę przy tym płaczem. Musiałam jednak spróbować. Nie chciałam, żeby się niepotrzebnie zadręczał. Powinien być szczęśliwy, bez względu na to, ile miało mnie to kosztować.

Miałam wcześniej nadzieję, że sprytnymi unikami odsunę w czasie tę część naszej rozmowy, podejrzewałam, bowiem, że będzie stanowić jej ostatni akt. Cóż, nie udało się. Nie ma róży bez kolców.

Czerpiąc z doświadczenia nabytego w ciągu minionych miesięcy, kiedy to ustawicznie grałam przed Charliem, nie dałam po sobie poznać, co przeżywam.

– Edwardzie – zaczęłam.

Jego imię wydobyło się z głębin mojej krtani, kalecząc gardło niczym spory, kanciasty przedmiot. Na piersi, w miejscu, gdzie niegdyś dokuczała mi wirtualna rana, poczułam zapowiadające jej powrót mrowienie. Ból miał pojawić się, gdy tylko Edward by mnie opuścił. Nie wiedziałam, jak przetrwam ponowne ataki agonii.

– Edwardzie, musimy coś sobie wyjaśnić. Nie możesz tak tego odbierać. Nie możesz pozwolić na to, żeby twoim życiem rządziły wyrzuty sumienia. W żadnym wypadku nie odpowiadałeś za to, co działo się w Forks podczas twojej nieobecności. To nie twoja wina że wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej. To… to już są moje problemy, a nie nasze. Jeśli jutro poślizgnę się na przejściu dla pieszych przed nadjeżdżającym autobusem, czy co tam znowu wymyślę, nie musisz brać tego do siebie. Nie wolno ci brać tego do siebie.

Dobra, nie uratowałbyś mnie, czułbyś się fatalnie, ale, po co od razu lecieć do Volturi? Nawet gdybym skakała wtedy z klifu, żeby się za bić, nic ci do tego. To byłaby moja suwerenna decyzja. Powtarzam: nie możesz się za nic obwiniać. Wiem, taki już jesteś – wrażliwy, honorowy – ale, na Boga, bez przesady! Jadąc do Włoch, postąpiłeś bardzo nieodpowiedzialnie. Pomyśl, co przeżywali Carlisle i Esme…

Widząc, że jestem o krok od utracenia nad sobą panowania, przerwałam, żeby zaczerpnąć powietrza. Musiałam dać ukochanemu do zrozumienia, że niczego od niego nie wymagam. I zyskać pewność, że już nigdy nie odwiedzi siedziby Volturi.

– Isabello Marie Swan – wyszeptał Edward z bardzo tajemniczą miną. Sprawiał wrażenie bliskiego obłędu. – Czy naprawdę wierzysz, że poprosiłem Volturi o śmierć, ponieważ gryzło mnie sumienie?

Swoim pytaniem zupełnie zbił mnie z pantałyku.

– A nie? – wykrztusiłam zdezorientowana.

– Owszem, miałem wyrzuty sumienia. Ogromne. Tak ogromne, że nie potrafiłabyś wyobrazić sobie ich mocy.

– No to, co się nie zgadza? Nie rozumiem.

– Bello. – W oczach Edwarda płonął ogień, ale zachowywał spokój. – Pojechałem do Volterry, ponieważ sądziłem, że nie żyjesz. To, czy przyczyniłem się do twojej śmierci, czy nie, nie było najistotniejsze. Oczywiście, popełniłem poważny błąd, nie potwierdzając u Alice tego, co przekazała mi Rosalie, ale przecież zadzwoniłem do was do domu i Jacob powiedział, że Charlie jest na pogrzebie. Wszystko pasowało. Kto jeszcze mógł mu umrzeć? Jak wysokie jest prawdopodobieństwo takiego zbiegu okoliczności? Ach… – Wydawał się o czymś sobie przypomnieć. – No tak. Zniżył głos do tego stopnia, że nie byłam pewna, czy trafnie odgaduję, co mówi.

– Los zawsze przeciwko kochankom. Nieporozumienie za nieporozumieniem. Już nigdy nie będę krytykował Romea.

– Ale nadal nic z tego nie rozumiem – przyznałam. – Co jedno ma z drugim wspólnego?

– Co, z czym?

– Moja ewentualna śmierć z twoim samobójstwem.

Zanim mi odpowiedział, wpatrywał się we mnie przez dobrą minutę.

– Czy nic nie pamiętasz z tego, co ci kiedyś wyłożyłem?

– Pamiętam każde słowo, które padło z twoich ust.

W tym te, które zaprzeczały wcześniejszym.

Edward przejechał mi chłodnym palcem po dolnej wardze.

– Najwyraźniej coś opacznie zrozumiałaś.

Przymknąwszy powieki, zaczął potrząsać głową w przód i w tył. Na jego twarzy malował się smutny półuśmiech.

– Myślałem, że wszystko ci szczegółowo wyjaśniłem. Bello, życie w świecie, którego nie byłabyś częścią, nie miałoby dla mnie najmniejszego sensu.

– Chyba… – Nie wiedziałam, jak określić to, co czułam. Byłam bliska omdlenia. – Coś… – powiedziałam wolno. – Coś mi się tu nie zgadza.

Edward spojrzał mi prosto w oczy. W jego własnych nie dopatrzyłam się ani grama zakłamania.

– Nic dziwnego. Jestem utalentowanym kłamcą. Muszę nim być.

Zamarłam. Napięłam mięśnie, jakbym szykowała się na cios. Obrąb mojej niewidzialnej rany zapulsował kilkakrotnie. Z bólu zaparło mi dech w piersiach.

Edward pogłaskał mnie po ramieniu, żebym choć odrobinę się rozluźniła.

– Pozwól mi skończyć! Wiem, że jestem utalentowanym kłamcą, ale nie spodziewałem się, że ty z kolei jesteś aż tak łatwowierna. – Skrzywił się. – Omal mi serce nie pękło.

Sparaliżowana, czekałam na to, co miał mi do zakomunikowana.

– Wtedy, w lesie, kiedy się z tobą żegnałem…

To był temat tabu. Z wysiłkiem zablokowałam wspomnieniom drogę do swojej świadomości. Walczyłam z całych sił, żeby nie odrywać się myślami od tu i teraz.

Mój ukochany zniżył glos do szeptu.

91
{"b":"103759","o":1}