Литмир - Электронная Библиотека

– Pozwól mu się uspokoić – nalegał niewidzialny Edward.

Od nadmiaru bodźców mąciło mi się w głowie.

– Co ty za głupoty wygadujesz? – spytałam obu swoich rozmówców.

– Okej – powiedział Jacob, wykonując głębokie wdechy. – Nie będę się z tobą kłócił. To zresztą bez znaczenia. Wyrządzonych szkód nie da się naprawić.

– Wyrządzonych szkód? – krzyknęłam. Nawet nie mrugnął.

– Wracajmy. Nie mam ci nic więcej do powiedzenia.

– Masz mi masę do powiedzenia! – wydarłam się.

– Nic mi jeszcze nie wyjaśniłeś!

Minął mnie, kierując się w stronę domu.

– Wpadłam dziś na Quila – zawołałam za nim. Zatrzymał się, ale nie odwrócił.

– Pamiętasz swojego kumpla Quila? Umiera ze strachu. Jacob zrobił zgrabny piruet i spojrzał mi prosto w oczy. Znów wyglądał na kogoś, kto cierpi.

Quil – szepnął.

– Martwi się o ciebie. Nie wie, co robić.

Moja taktyka się sprawdzała. Jacob wyraźnie się męczył.

– Boi się, że będzie następny – wypaliłam z grubej rury.

Twarz Jacoba dziwnie poszarzała. Podparł się o drzewo, żeby nie upaść.

– Nie będzie następny – wymamrotał sam do siebie, jakby się pocieszał. – Nie, to niemożliwe. To musi się w końcu skończyć. To musi się skończyć. Boże, za jakie grzechy? – Kopnął pień ze złością – raz, potem drugi. Było to nieduże drzewo, zaledwie metr czy dwa wyższe od Jacoba, ale i tak podniosłam obie dłonie do ust, kiedy złamało się z trzaskiem.

Chłopak też się zdziwił, a właściwie wystraszył.

– Muszę wracać.

Obrócił się na pięcie. Szedł tak szybko, że dogoniłam go z wysiłkiem.

– Wracasz do Sama?

– Tak to można określić.

Nie byłam pewna, czy dobrze go zrozumiałam. Mówił bard do siebie niż do mnie.

Dopadłam go przy furgonetce.

– Zaczekaj! – krzyknęłam.

Tym razem mnie posłuchał. Zauważyłam, że znów trzęsą mu ręce.

– Wracaj do Forks, Bello. Nie mogę mieć już z tobą nic do czynienia.

Zabolało, zabolało okropnie. Oczy na powrót zaszły mi łzami.

– Zry…zrywasz ze mną? – wychlapałam. Oczywiście nie byliśmy parą ale nie wiedziałam, jak inaczej to określić. W końcu łączyło nas dużo więcej niż przeciętną zakochaną parę nastolatków.

Zaśmiał się gorzko.

– Gdybym z tobą zrywał, powiedziałbym raczej: „Zostańmy przyjaciółmi”, a nawet tego nie mogę ci zaproponować.

– Jacob… dlaczego mi to robisz? Sam nie pozwala ci się przyjaźnić z nikim innym? Obiecałeś. Obiecałeś! Tak bardzo cię potrzebuję!

Przed oczami stanęła mi wizja mojego życia z czasów pomiędzy Edwarda a odnowieniem kontaktów z młodym Blackiem.

Nie zniosłabym po raz drugi tak dużej dawki samotności.

– Przykro mi, Bello – powiedział Jacob szorstkim głosem, który zdawał się do niego nie należeć.

Nie wierzyłam, że mówi takie rzeczy z własnej woli. Odniosłam też wrażenie, że wyrazem twarzy, z pozoru tylko zagniewanym, stara się przekazać coś zupełnie innego. Niestety, nie potrafiłam rozszyfrować tej wiadomości. Być może nie chodziło tu ani o Sama, ani o Cullenów, ale o mnie. Być może Jacob doszedł do wniosku, że zadawanie się ze mną było dla niego bardziej bolesne niż dla mnie bycie odtrąconą. Być może próbował się tylko uwolnić z pewnego beznadziejnego dla siebie układu. Mając na względzie jego dobro, nie powinnam była mu w tym przeszkadzać… Ale mój głos nie słuchał podpowiedzi rozsądku.

– Przepraszam, że nie mogę… – wyszeptałam – że nie mogę dać ci…że nic… Żałuję, że nie umiem się w tobie zakochać. – Byłam zdesperowana, balansowałam na krawędzi kłamstwa. – Ale może…, może mi się odmieni. Może jeśli dasz mi trochę czasu…

– Tylko mnie nie skreślaj, Jake, proszę. Nie zniosę tego.

Znów miałam przed sobą człowieka w uczuciowej agonii.

Wyciągnął ku mnie drżącą dłoń.

– Błagam, nie tłumacz tego w ten sposób. To nie twoja wina Bello. To ja zawiniłem, nikt inny. Przysięgam, że to nie to, co myślisz.

– Najpierw oskarżasz Cullenów, teraz siebie. Czemu tak kluczysz?

– Tym razem nie kluczę. Po prostu się zmieniłem… – Szukał właściwych słów. Mówił coraz bardziej ochryple, walcząc o przejęcie kontroli nad nadmiarem emocji. – Nie jestem już kimś, kto może być dla ciebie przyjacielem czy czymkolwiek innym. Nie jestem już tym, kim byłem kilka tygodni temu. Jestem… prawdziwym potworem.

– Co? – zawołałam wstrząśnięta. Chyba nie nadążałam za jego tokiem myślenia. – O czym ty mówisz? Jesteś dobrym człowiekiem, Jake, sto razy lepszym ode mnie. Masz tyle zalet! Kto ci powiedział, że jesteś potworem? Sam? Co za bzdura! To obrzydliwe! Nie pozwól mu wmawiać sobie takich rzeczy!

– Nikt nie musiał mi niczego wmawiać – oświadczył Jacob z rezygnacją. – Dobrze wiem, jaki jestem.

– Jesteś moim przyjacielem! Jesteś fantastycznym facetem! Jacob wycofywał się w stronę frontowych drzwi.

– Hej, stój!

– Przykro mi, Bello – powtórzył, poniekąd wybełkotał. Ani się obejrzałam, a zniknął we wnętrzu domu.

Nie mogłam ruszyć się z miejsca. Wpatrywałam się w domek Blacków. Wyglądał na zbyt mały, żeby pomieścić czterech rosłych młodzieńców i dwóch dorosłych mężczyzn. W środku panowała cisza. Za szybami nie przesuwały się żadne kształty. Nikt już nie podglądał mnie zza firanki.

Zaczęło mżyć, ale nie zwracałam na to uwagi. Nie mogłam oderwać wzroku od budynku. Jacob musiał w końcu kiedyś wyjść.

Porządnie się rozpadało. Zerwał się silny wiatr. Krople nie spadały na moją głowę, ale chłostały biczami po policzkach, przyklejały mi do nich kosmyki włosów. W powietrzu czuć było zapach oceanu. Czekałam cierpliwie.

– Wreszcie drzwi się otworzyły. Odetchnęłam z ulgą i zrobiłam krok do przodu. Do progu podjechał Billy. Zobaczyłam, że nikogo za nim nie ma.

– Dzwonił Charlie – zawołał. – Powiedziałem mu, że jesteś już w drodze do domu.

Oczy Indianina były pełne współczucia i właśnie to współczucie, nie wiedzieć, czemu, powiedziało mi, że nie mam tu, czego szukać. Nic nie mówiąc, obróciłam się i wdrapałam do szoferki. Okna auta zostawiłam otwarte, więc siedzenia oblepiły krople deszczu. Było mi wszystko jedno. I tak nie miałam już na sobie nic suchego.

Mogło być gorzej, pocieszałam się w duchu. Spotkaliście się. Porozmawialiście. Nie była to bynajmniej powtórka z września ani koniec świata. Świat skończył się już dawno – teraz znikło z powierzchni ziemi to, co udało mi się po tamtej katastrofie odbudować. Mogło być gorzej, pomyślałam, ale jak na mój gust, beznadziei wystarczy.

Wydawało mi się, że Jake pomaga mi leczyć stare rany, a przynajmniej swoją obecnością opatruje je, uśmierzając ból. Myliłam się. Potajemnie sam otoczył moje serce. Moja dusza była podziurawiona niczym szwajcarski ser i nie mogłam się nadziwić, że jeszcze się nie rozpadła. Charlie czekał na mnie na ganku. Kiedy zaparkowałam, zszedł na podjazd.

– Dzwonił Billy – wyjaśnił, otwierając przede mną drzwiczki. – powiedział, że wdałaś się w kłótnię z Jakiem i że bardzo cię to przybiło.

Nagle zauważył, jaką mam minę. Zastygł przerażony. Spróbowałam wyobrazić sobie, jak wyglądam. Czułam, że nie mam w sobie chęci do życia. Musiałam przypominać siebie samą z przed paru miesięcy. Nic dziwnego, że ojciec się przestraszył.

– Opisałabym nieco inaczej to, co zaszło – wymamrotała Charlie otoczył mnie ramieniem i pomógł mi wysiąść z samochodu. Tego, że jestem przemoczona do suchej nitki, zdecydował się nie komentować.

– Więc jak byś to opisała? – spytał, kiedy znaleźliśmy się w saloniku. Opatulił mnie ściągniętym z kanapy puszystym kocem. Zaskoczył mnie tym gestem. Nie byłam świadoma tego, że dygoczę.

– Sam Uley zakazał Jacobowi zadawać się ze mną – wyjawiłam głosem wypranym z wszelkich emocji.

Charlie skrzywił się.

– Kto tak twierdzi?

– Jacob.

Ujął to inaczej, ale do tego się to chyba sprowadzało. Ojciec zmarszczył czoło.

– Naprawdę wierzysz, że z tym Uleyem jest coś nie tak?

– Jestem tego pewna. Jacob nie chciał zdradzić mi żadnych szczegółów.

49
{"b":"103759","o":1}